Jarosław Szarek przypomniał jak Polacy obronili w 1920 r. swą niepodległość. W swej książce „1920. Prawdziwy cud nad Wisłą” (Kraków 2015, Wydawnictwo AA) barwnej panoramie historycznej, skrzącej się świetnie dobranymi cytatami pokazał, jak udatnie splotły się wysiłki zarówno elit polskich: polityków, oficerów, samorządowców, uczonych, księży, ziemian, przemysłowców jak i bardzo wielu zwykłych Polaków w walce o utrzymanie niepodległości.
Wysiłki te zaś musiały być jeszcze większe niż w przypadku bogatego kraju, o ustabilizowanej strukturze politycznej i społecznej, z silną armią. Polskę zaś trzeba było po 120 letniej niewoli zszywać mozolnie: terytorialnie, administracyjnie, wojskowo. W poszczególnych częściach kraju obowiązywały rozmaite kodeksy prawne, żołnierze wywodzili się z rozmaitych armii, co owocowało m. in. rozmaitością wyniesionych z nich doświadczeń, armia miała rozmaite uzbrojenie i umundurowanie. Niekiedy brakowało zresztą i tego. „Gdy pod koniec czerwca [1920 r.] przybyło na front w okolicy Mozyrza czterystu podhalańczyków generała Andrzeja Galicy, 320 z nich nie miało butów” – pisze dr Jarosław Szarek.
Nie tylko bolszewicy byli zaś wówczas naszymi przeciwnikami. Autor symbolicznie przywołuje dzień 18 maja 1920 r. Wówczas w Warszawie witano owacyjnie Józefa Piłsudskiego wracającego ze zdobytego Kijowa. „Gdy marszałek Piłsudski był witany na ulicach stolicy, w Cieszynie, w którym już w końcu października 1918 r., pierwszy na ziemiach polskich organ władzy – Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego – na czele z ks. Józefem Londzinem, zrzucił zaborczą austriacką władzę, żołnierze francuscy kolbami rozpędzali demonstrujących Polaków, protestujących przeciwko czeskim gwałtom i rugom. Trzy dni wcześniej ledwo z życiem uszedł jeden z inicjatorów powstania Rady Narodowej, popularny polski działacz, pobity przez bojówkarzy inż. Józef Kiedroń” – pisze autor. Równie niepokojące wieści dochodziły z Powiśla, Warmii i Mazur oraz Górnego Śląska, gdzie panoszyły się bojówki niemieckie.
Data 18 maja 1920 r. stała się pamiętną w historii Polski, jeszcze z innego powodu. Tego dnia oficerowi 12 Pułku Piechoty z Wadowic Karolowi Wojtyle, urodził się syn, ochrzczony również imieniem Karola.
„Wiecie, że urodziłem się w roku 1920, w maju, w tym czasie, kiedy bolszewicy szli na Warszawę. I dlatego noszę w sobie od urodzenia wielki dług w stosunku do tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli, płacąc za to swoim życiem. Tutaj, na tym cmentarzu spoczywają ich doczesne szczątki. Przybywam tu z wielką wdzięcznością, jak gdyby spłacając dług za to, co od nich otrzymałem” – mówił w czerwcu 1999 r. na cmentarzu w Radzyminie, gdzie spoczywają szczątki obrońców Warszawy w 1920 r., syn Karola Wojtyły seniora, papież Jan Paweł II.
Autor nie poszedł na szczęście na łatwiznę spotykanej często apologii Józefa Piłsudskiego, wyłącznie jego geniuszowi przypisującej zwycięstwo w wojnie z bolszewikami.
Znalazło się tu miejsce na oddanie zasług również takim osobom jak premier Wincenty Witos i gen. Tadeusz Rozwadowski, szef Sztabu Generalnego.
Odwaga, spokój i optymizm Rozwadowskiego, niegdyś wybitnego oficera armii austro-węgierskiej, dodawały otuchy wojskowym i cywilom. Niektórym ten optymizm wydawał się nawet przesadny. Gen. Rozwadowski jednak nie tylko uspokajał ministrów przerażonych zajęciem Radzymina zapewnieniem, że „wszystkich bolszewików wystrzela na »sztrece«” [torach]. Wydawał również bardzo ważne rozkazy operacyjne, które stały się podstawą do zwycięstwa nad bolszewikami.
Dr Szarek wspomina o niezwykłym wysiłku modlitewnym Polaków w obliczu zagrożenia bolszewickiego. Przywołuje także trzeźwe uwagi premiera Wincentego Witosa, że „modlić się należy i prosić Boga, ale nie można się nim wyręczać wszędzie, gdyż Bóg zostawił ludziom także wolną wolę”. Witos wspomniał również „dziwną lekkomyślność nawet wysoko postawionych, świadomych i odpowiedzialnych ludzi, którzy zwalali na Boga to, co oni zrobić byli powinni”.
Dłuższa perspektywa czasowa powoduje niekiedy błędne przekonanie, że w trakcie wielkich starć z naszymi nieprzyjaciółmi „cały naród walczył”. Tymczasem nawet przy bardzo wielkim wysiłku przedstawicieli wszystkich sfer narodu, w 1920 r. nie brakowało takich, którym obrona kraju była obojętna. Gen. Stanisław Szeptycki wspominał, że w trakcie swego dowodzenia w wojnie polsko-bolszewickiej spotkał tyle „leniuchów i nicponiów”, że można by z nich uformować dwie dywizje piechoty. „Kiedy żołnierzyk polski bił się na czterech frontach z Niemcem, czechem, Rusinem, Moskalem i Litwinem, Warszawa balowała, hulała, topiła się w rozpuście; prowincja szła w ślady stolicy” – pisał kard. Aleksander Kakowski.
Andrzej Olechowski, były minister spraw zagranicznych RP, który w marcu wyznał szczerze w telewizji, że „jeśli Rosjanie są gotowi i chętni do wojny, to trzeba się pakować i jechać do Australii”, miał swoich poprzedników w tym mniemaniu w 1920 r. Dr Szarek pisze, że w miarę wzrastania zagrożenia, rosło w siłę symboliczne stowarzyszenie „Onufry pakuj kufry”, zrzeszające tych, którzy wiali na potęgę na wieść o zbliżaniu się bolszewików.
W 1920 r. Polska musiała się też zmagać nie tylko z wrogością sąsiadów. „Inni szatani” też byli tam czynni. Szarek przypomina o niechęci do Polaków brytyjskiego premiera Lloyda George’a, który miał wokół siebie utwierdzających go w tej niechęci: Lewisa Namiera ( wywodzącego się ze spolonizowanej żydowskiej rodziny Bernsteinów) i Maurice’a Hankeya. „On wie, że, że nie cierpię Polaków i gardzę nimi i że nie wierzę, aby w dłuższej perspektywie można było zrobić cokolwiek, żeby ich uratować” – pisał Hankey.
Mimo tych wszystkich dopustów, Polakom udało się wywalczyć i utrzymać na blisko 20 lat niepodległość. Prof. Andrzej Nowak we wstępie do książki Jarosława Szarka określił ją jako „opowieść o dorastaniu”; dorastaniu do wywalczenia granic, do wolności i niepodległości. „Tę codzienną perspektywę czasu dziejowych rozstrzygnięć ukazuje znakomicie Jarosław Szarek w swojej książce – reportażowej niemal w zbliżeniu do faktu, do konkretu, do żywego człowieka. Wprowadza nas jakby do fotoplastykonu, w którym możemy zobaczyć historię nie w postaci dat, cyfr, pomników i wieńców, ale poszczególne twarze, imiona, emocje” – napisał prof. Nowak.
Autor utkał swoją opowieść na kanwie dokumentów, wspomnień, artykułów prasowych, listów. Nie dziwi mnie jej piękna i porywająca forma, przypominająca mi nieco tok artykułów i książek Stanisława Cata-Mackiewicza. Jarosław Szarek, uczony historyk z krakowskiego IPN, autor licznych książek, wyszedł ze szkoły dziennikarstwa i publicystyki „Czasu Krakowskiego” (1990-1997), gdzie dociekliwość łączono z pięknem opowieści. Dlatego każdy kto sięgnie po jego nową książkę, nie pożałuje. Nie jest to bowiem bogoojczyźniana powiastka dla dorastających panienek lecz arcyciekawa opowieść o tym jak w Polsce powstawało wg określenia Eugeniusza Małaczewskiego, „plemię nowych ludzi, jakich jeszcze nie widziano”.