Oczywiście chodzi nie o taki biznes, jaki miała na myśli niesławna poseł Sawicka. Jednak patrząc na obecną sytuację w tzw. służbie zdrowia, trudno nie stwierdzić, że biznes, czyli wolny rynek i własność prywatna, jest potrzebny polskiej ochronie zdrowia od zaraz.
Trzeba jasno sobie powiedzieć – w ochronie zdrowia w Polsce panuje socjalizm. Państwowy monopolista NFZ ustala arbitralnie ceny i limity usług medycznych. Przypomina się centralne planowanie w PRL – urzędnik decydował, ile należy rocznie wyprodukować np. majtek oraz jaka będzie ich cena. To gwarantowało państwowym producentom zbyt na ich towary po ustalonej cenie. Oczywiście taka sytuacja nie tworzyła bodźców do polepszania jakości, obniżania kosztów itd. Z kolei mechanizmy rynkowe nie eliminowały niewydolnych producentów (bo mechanizmów tych nie było). W rezultacie społeczeństwo miało problem a odpowiedni minister gorączkowo zapowiadał poprawę na odcinku majtek. Bohatersko walczono z trudnościami nieznanymi w innych systemach.
Czytałem wczoraj na Interii o sytuacji w tomaszowskim szpitalu: „od rana trwały przygotowania do ewentualnej ewakuacji pacjentów, jeśli rozmowy zakończyłyby się fiaskiem...W szpitalu przez cały dzień panował chaos. Wielu zdezorientowanych pacjentów, których stan zdrowia na to pozwalał, zostało wypisanych z placówki do domu, inni wyszli ze szpitala na własną prośbę... W poniedziałek mają rozpocząć się negocjacje płacowe z pielęgniarkami, które w piątek także zażądały podwyżek płac, blokując szpitalny korytarz... Nerwowe negocjacje prowadzone były przez cały dzień; kilka razy były przerywane; lekarze wychodzili z rozmów, by później do nich wrócić. Dyrekcja szpitala rozmawiała w tej sprawie telefonicznie m.in. z ministerstwem zdrowia”
Jak widać, bohaterska walka z wypaczeniami socjalizmu nie ustaje.
Z kolei we wczorajszym Dzienniku czytam: „ ... PiS złoży w Sejmie poselski projekt zwiększenia składki zdrowotnej. Docelowo do 13 proc.”
Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby na Saharze wprowadzono socjalizm, szybko zabrakłoby piasku. To samo stanie się z pisowskimi 13 procentami – przepadną w tym marnotrawnym, z natury niewydolnym systemie, który jest w stanie wchłonąć dowolną ilość pieniędzy.
Recepta na to wszystko jest bajecznie prosta – jak napisałem na wstępie - wolny rynek i własność prywatna. Tak, wiem, mamy tzw. sprawiedliwość społeczną i ludzie nie mogą umierać tylko dlatego, że nie mają pieniędzy. Ktoś, chyba znowu z PiS-u, powiedział w kampanii wyborczej, że to niemoralne, by szpital kierował się zyskiem. Producenci żywności też kierują się tylko zyskiem, nikt nie nakazuje im piec chleba czy wyrabiać wędlin a mimo to ich produkty są dostępne bez interwencji państwa. A przecież bez nich moglibyśmy umrzeć z głodu!
Jeśli jednak koniecznie państwo musi finansować ochronę zdrowia, to co stoi na przeszkodzie, by wprowadzić coś na wzór bonu zdrowotnego o wartości ustalonej ustawowo? Bon taki dostawałby każdy obywatel, włącznie z dziećmi (oczywiście do dyspozycji rodziców). Z takim bonem byłoby można pójść do dowolnej ubezpieczalni i opłacić dowolnie wybrany pakiet ubezpieczenia zdrowotnego. Oczywiście z własnych pieniędzy byłoby można wykupić szerszy zakres ubezpieczenia, w zależności od preferencji. Ubezpieczalnia kierowałaby swoich klientów do przychodni i szpitali, z którymi miałaby podpisane kontrakty. Drugim filarem takiej reformy byłoby szybkie sprywatyzowanie szpitali – na przykład poprzez ścieżkę pracowniczą. Pracownicy szpitali staliby się ich właścicielami.
Taki system w porównaniu do systemu istniejącego miałby same zalety:
-
wmontowany mechanizm wolnego wyboru (wybór ubezpieczalni przez obywatela i wybór szpitala przez ubezpieczalnię),
-
pełną prywatną własność, która jest zawsze lepsza od państwowej,
-
urealnienie cen usług medycznych a więc możliwość prowadzenia normalnego rachunku zysków i strat
-
dopływ środków z dodatkowych ubezpieczeń
-
łatwość planowania wydatków na służbę zdrowia przez państwo: byłby to iloczyn wartości bonu i ilości obywateli
Oczywiście nie odkryłem żadnej Ameryki. Każdy, kto ma choć trochę rozumu i dobrej woli, wie, że mniej więcej tak to powinno wyglądać (zakładając udział państwa).
Im bardziej wgryzam się w temat, tym bardziej dochodzę do wniosku, że powodem obecnego stanu rzeczy jest fatalny pkt. 2 art. 68 Konstytucji RP: „Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa.”
Wszystko mogę zrozumieć – finansowanie przez państwo, brak zależności od sytuacji materialnej obywatela. Jednak nie rozumiem tych dwóch magicznych słów: równy dostęp. Nie wyobrażam sobie sensownej reformy systemu ochrony zdrowia przy tym zapisie. W procesach społeczno-gospodarcych nigdy i nigdzie nic nie będzie zawsze równe. Dostęp mieszkańców Pcimia Dolnego nigdy nie będzie równy dostępowi mieszkańców Warszawy. Każdą reformę będzie można utrącić w TK, bo nie gwarantuje „równego dostępu”.
Czyż wydarzenia w tomaszowskim szpitalu nie są tylko kolejną odsłoną bohaterskiej walki o dalszy równy dostęp?
Mamy do wyboru: system sprawny, efektywny, samoregulujący się, ale z nie do końca równym dostępem lub dalszą walkę o socjalistyczną mrzonkę o urawniłowce.
Inne tematy w dziale Polityka