Prawie każdy, kto nie lubi Jarosława Kaczyńskiego, zdaje się dziś żądać, by szef PiS przeprosił Marcina Libickiego i jego syna Jana Filipa. Ba, niektórzy wydają się być o krok od wniosku, by powtórzyć zeszłoroczne eurowybory. Powód - werdykt sądu, iż oświadczenie lustracyjne Libickiego seniora było jednak prawdziwe.
Do wielbicieli prezesa się nie zaliczam. Uważałem Libickiego za niezłego europosła i było mi go po prostu żal, gdy wiosną zeszłego roku został przez zarząd PiS skreślony z eurolisty. Nie wykluczam, że warto zbadać zarzut, jakoby w nieformalnej lustracji Libickiego na potrzeby zarządu doszło do nadużycia ze strony pracowników IPN - jeśli z Wrocławia do Poznania jeździli "w ramach obowiązków słuzbowych" i za publiczne pieniądze. Aczkolwiek nie będę nikogo przekonywał, że to wielka afera.
Mam wszakże wrażenie, że w sprawie zasadniczej coś się wielu politykom i komentatorom pokręciło. Marcin Libicki nie pojawił się w polityce nagle wiosną zeszłego roku. Robił w niej od lat i musiał wiedzieć, że zgodnie z zasadami gry może się zdarzyć, iż zostanie na przykład niesłusznie o coś posądzony i poniesie konsekwencje, zanim zdoła dowieść swej niewinności.
Toż wszyscy oburzaliśmy się, że pewna ważna zasada tak powoli wkracza do polskiej polityki. Domagaliśmy się, by wkraczała jak najszybciej i jak najpełniej. Ostatnio tak to już i u nas bywa: gdy na polityka pada podejrzenie, jego partia zdejmuje go z publicznego widoku. Taki los spotkał w ostatnich miesiącach wielu ludzi. Jednych słusznie, innych niekoniecznie. Libicki znalazł się wśród tych ostatnich, ale wołanie o sprawiedliwość dla niego trąci naiwnością.
Inne tematy w dziale Polityka