Miro jeszcze nigdy nie był tak medialnie popularny. Ani kiedyś jako prawie szary poseł z komisji sportu, ani jako minister, ani jako jeden z bohaterów afery hazardowej - ani nawet wtedy, gdy odzyskując równowagę ducha na Florydzie udzielił wywiadu obliczonego na Polonię, zapominając, że żyjemy w globalnej wiosce i o "dzikim kraju" usłyszą też w Polsce.
Od kilku dni media żyją Drzewieckim, którego nie ma. Z tym, że nie ma go coraz mniej i wydaje się, jakby już był. W tym sensie Drzewiecki jest odwrotnością Prosiaczka, a media zachowują się jak Kubuś Puchatek à rebours: im bardziej zaglądają do PO, tym bardziej wydaje się, że Drzewiecki już jest. Aczkolwiek właściwie wciąż go nie ma.
Na początku tygodnia Grzegorz Schetyna ujawnił, że Miro już wrócił do Polski. Potem sekretarka biura poselskiego potwierdziła, że wrócił, ale nie wiadomo, gdzie jest. Dziś wreszcie Schetyna oświadczył, że pan urlopowany poseł wkrótce zechce zapewne wystąpić publicznie, by "wytłumaczyć się" z tego, co powiedział. Słowa z Florydy zbluwersowały bowiem, wg Schetyny, polską opinię publiczną i samą PO. Tę ostatnią najwyraźniej nawet bardziej niż sama afera hazardowa.
Media czekają więc na publiczne wystąpienie Mirosława Drzewieckiego. Po kiego licha? Diabli wiedzą. Jakoś mnie niezbyt interesuje jego stan ducha i okoliczności wywiadu. Zdaje się, że czeka go jeszcze jedno spotkanie z komisją hazardową. Niech przed nią stanie, a potem niech znika ze sceny na dobre.
Inne tematy w dziale Polityka