Krzysztof T Krzysztof T
280
BLOG

Postpolityka postmodernizmu

Krzysztof T Krzysztof T Polityka Obserwuj notkę 3

Wpis jest polemiką z tekstem Jacka Tomczaka "Czemu prawica przegrywa i jak może wygrać?" ( www.jacektomczak.salon24.pl )

1

 

 

 

 

Pierwszą kwestią, którą podejmuje Jacek, to kwestia, modnego ostatnimi czasy, pojęcia, mianowicie „postpolityki”. Jego popularyzacja, jak widać, może doprowadzić do stępienia krytycznego ostrza, jakie początkowo miało ugodzić konsensualny model liberalnej demokracji – przypisanie terminu do kręgu ideowego związanego z „Dziennikiem”, a ściślej z, jak to powiadają, „magazynem idei” „Europa”, świadczy o wypaczeniu przez to środowisko pierwotnego sensu wspomnianego pojęcia, funkcjonującego w ramach szerszej teoretycznej całości. Mamy tu do czynienia z przemieszczeniem tego terminu i obróceniem jego negatywnego wartościowania pewnej totalności w przeciwieństwo – afirmację status quo, które w założeniu miało się ugiąć pod paradygmatem wobec postpolityki krytycznym.

 

To wykoślawienie i przywłaszczenie postpolityki powoduje dezorientację zakłócającą bieg dyskursu – najlepszym dowodem są właśnie uwagi Jacka Tomczaka, poczynione w jego ostatnim tekście. Stawia on „postpolitykę” na równi z „Prawami człowieka”, w szeregu performatywów, umiejscawiając ją w strukturze pewnej frazeologii, która przybiera „raczej formę konstruktu ideologicznego” niż propozycji teoretycznej odzwierciedlającej realia. „Tak jak „prawa człowieka” zaczęły służyć kształtowaniu „nowego człowieka”, tak jak interesy Unii Europejskiej przestały współgrać ze społecznymi oczekiwaniami, tak pojęcie „postpolityki”, mające opisywać istniejącą sytuację, w istocie tą sytuację wytwarza”. I o ile faktycznie muszę się zgodzić, że Unia Europejska, jak każdy twór narzucający swoje panowanie, jest fabrykantem abstrakcji w tym sensie, iż jej rolą jest narzucenie społeczeństwom fikcji jedności (tutaj w postaci „praw człowieka”), to teoria postpolityki generuje raczej impulsy demitologizujące, aniżeli właśnie maskujące. Uniwersalizacja osobliwości ma kompensować, w pierwszym przypadku, ustanowienie ponadnarodowego organu, jakim jest UE (a wcześniej innych instytucji – oczywiście, nie twierdzę, iż zawsze tak było, oświetlam jedynie to, że zawsze „prawa człowieka” były instrumentem w rękach poszczególnych sił czy grup), czyli fikcyjnej wspólnoty, której abstrakcyjna władza przesłania brak faktycznej wspólnoty między jednostkami. Jednakże postpolityka to u swego zarania pojęcie ukute, by obnażyć mechanizmy dzisiejszej władzy, ujawnić jej obłudne praktyki, które służą utrwalaniu hegemonii pewnego typu uprawiania polityki. A jest to polityka rozmywania tożsamości, unieważniania zbiorowych identyfikacji, wymiany podziału „lewica-prawica” na kategoryzacje moralne. Teraz mamy do czynienia z dwiema zasadniczymi siłami. Pierwsi to zwolennicy „normalizacji”, „ciepłej wody w kranie”, racjonalni liberałowie, którzy wierzą w rozwiązywanie konfliktów politycznych na drodze racjonalnej deliberacji, konsensusu, co w swej dalszej konsekwencji ma oznaczać oddanie władzy w ręce ekspertów. Druga siła to cała reszta, masa, tłum, lud poddany irracjonalizacji, któremu odmawia się prawa artykulacji interesów przeciwstawnych wobec dominujących. W sytuacji braku środków ekspresji w ramach demokratycznych instytucji i dyskursu publicznego, owe masy padają ofiara populistów, którzy administrują już odpowiednio ich gniewem, kierując go chociażby na etnicznych „Innych”. Sednem tego zabiegu jest wykluczenie przy jednoczesnym podtrzymaniu pozoru partycypacji całej zbiorowości. Bo przecież kto może się opierać „zdrowemu rozsądkowi”? Strategia postpolitycznej władzy ogniskuje się właśnie w narzuceniu własnej hegemonii (pod hasłami modernizacji, racjonalnej debaty, która wyłoni jedynie słuszne rozwiązania), przy symultanicznym kreowaniu bezstronności, albo lepiej, poruszając się w przestrzeni etycznej, usytuowaniu się po stronie dobra – zaś swoich przeciwników po stronie zła.

 

Teoria, do której siatki pojęciowej należy właśnie owa nieszczęsna „postpolityka”, rozwijana przez różnych myślicieli, głównie lewicowych, pokroju Mouffe i Laclau, antecedencje swe ma w dziele Carla Schmitta i jego koncepcji polityczności. Nie ma tu miejsca na przywoływanie tej idei czy streszczania jej „użytku” przez wyżej wspomnianych myślicieli, lecz należy zwrócić tu uwagę na zasadniczą kwestię – że polityka to konflikt różnych, sprzecznych racji, antagonistycznych tożsamości, który generuje sytuację zmuszającą do rozstrzygnięcia w momencie nierozstrzygalności: to przestrzeń decyzji. Iluzja liberalnej teorii demokracji polega właśnie na próbie zapoznania wymiaru polityczności, na skupieniu się na sferze debaty i kompromisu, wycofaniu problemu arbitralnego wyboru, który decyduje o realizacji pewnej możliwości, rezygnując z innej.

 

W „Europie” wykrystalizowało się stanowisko wobec postpolityki opozycyjne względem tego, jakie prezentuje „Krytyka Polityczna”, która, jak się zdaje, wprowadziła do polskiego dyskursu tę koncepcję. Ci drudzy skłonni są obwiniać ów sposób uprawiania polityki za defekty i niewydolność demokracji liberalnej – wytykając jej bycie prowodyrką rosnącej fali populizmu, zniechęcenia społeczeństw wobec wyborów czy też zaniedbań w sprawach międzynarodowych. Środowisko „Europy” z kolei, adaptując to modne pojęcie, stara się przedstawić je w nieco innym świetle, aniżeli jawiło się ono dotychczas – by kojarzyło się nie pejoratywnie, lecz „obiektywnie” w sensie wyrażania panujących w rzeczywistości, racjonalnych właśnie, stosunków. Wszystko to mieści się w linii ideologicznej redakcji „Europy” – jest to ideologia demobilizacji, „rozmiękczania” tożsamości, odrzucenia wielkich projektów politycznych, zaangażowania, to ideologia, zasklepionego w swym partykularyzmie, burżuazyjnego indywidualizmu, czy raczej egoizmu społecznego, światopogląd zwolenników „ciepłej wody w kranie” i Kryształowego Pałacu. Dla nich postpolityka to termin i model teoretyczny adekwatnie wyjaśniający mechanikę współczesnej władzy, której forma i praktyka są docelowym i optymalnym spełnieniem pragnień, powiedzmy, Cezarego Michalskiego czy Krasowskiego.

 

Postpolityka w polskiej debacie intelektualnej ma więc dwa oblicza – te ukształtowane przez „Krytykę Polityczną” i zgodne z założeniami twórców owej teorii oraz drugie, lansowane przez „Dziennik”, które Jacek Tomczak utożsamił z całym zakresem tego pojęcia i jego konotacji. To gwoli wyjaśnienia. Powróćmy jednak do tekstu Jacka.

 

Pisze on: Ideologia (albo raczej anty-ideologia) „ciepłej wody z kranu” i „nowych dróg” wyparła tradycyjne problemy polityczne. Nie dlatego że było na nią zapotrzebowanie społeczne. Zauważmy, że wyjątkowo wyraziste (acz – jak przystało na polską politykę – prowadzone w agresywnej i zwulgaryzowanej aurze) spory, toczone podczas kampanii wyborczej przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku wcale nie wpłynęły na spadek frekwencji wyborczej.Tak, gdyż konflikt, dynamizujący sferę publiczną, umożliwiający ekspresję różnych tożsamości, stanowi o żywotności demokracji, zachęca do identyfikacji i uczestniczenia w procesach demokratycznych, takich jak właśnie wybory. Ludzie idą do wyborów, kiedy mają poczucie, iż stoją przed alternatywami, muszą decydować o realizacji sprzecznych wobec siebie postulatów (pomijam to, na ile w 2007 roku faktycznie obywatele mieli szansę stanąć przed realnymi alternatywami).

 

Konkludując pierwszą część swych rozważań, Jacek stwierdza: polityk partii autentycznie prawicowej ani autentycznie lewicowej nie może poddać się hegemonii „postpolityki”. Muszę w tym miejscu przyznać mu całkowitą rację, wynikającą z logiki immanentnej postpolityce – chce ona być paradygmatem polityki „poza lewicą i prawicą”, chce ona przezwyciężyć przeciwstawne interesy i identyfikacje w imię „zdroworozsądkowego” konsensusu.

 

2

 

Jacek Tomczak stara się ukazać hegemonię postmodernizmu jako wyraz władzy kulturowej lewicy, choć, i tu kryją się pewne słuszne intuicje, nie tej skrajnej, lecz tej wyrastającej z rewolucji francuskiej.

 

 Jak trafnie stwierdził Ryszard Legutko, opiera się on na podważeniu silnej metafizyki, czyli przekonania o istnieniu prawdy obiektywnej oraz silnej epistemologii, czyli poglądu, że prawdę tą można poznać. Postmodernizm zabrania nam jednoznacznie skonstatować, że Bóg jest, ale też nie pozwala stwierdzić, że go nie ma.

 

Postmodernizm to dyskurs, najogólniej rzecz ujmując, w głównych swych przejawach, antyoświeceniowy, a problemy z nim biorą się z tego względu, iż jest bronią obosieczną. „Silna metafizyka”, wbrew powierzchownym wrażeniom, była w Oświeceniu jak najbardziej obecna, narracja dotycząca bytu się nie zmieniła, z tą małą dystynkcją, iż w miejsce pojęć tego autoramentu co „Bóg”, „Opatrzność”, pojawiła się „Natura” czy „Postęp”. Postmodernizm natomiast zasadza się na (nie chciałem posługiwać się tym słowem, ale cóż) dekonstrukcji tradycyjnych pojęć metafizycznych, także tych, które w tej oświeceniowej narracji wypierały dawniejsze. Przekonanie o wielości światopoglądów, systemów wartości i perspektyw na świat, wynikające z podważenia fundamentów, na których opierała się metafizyka obecności, prowadzi do uznania ich, jakby to ujęli sofiści, izostenii, „równosilności”. Moim zdaniem właśnie w tym miejscu eksponuje się ta obosieczność ponowoczesnej myśli – wychodząc z założeń obrony prawa każdego do wyboru własnej tożsamości, apologii równości owych tożsamości i spojrzeń na świat, z pobudek szlachetnych, bo promujących tolerancję i szacunek dla Innego, może stać się orężem w rękach sił wrogich takim wartościom. Postmodernizm nie pozwala, jak ujął to Charles Taylor w „Źródłach podmiotowości”, pisząc o hierarchii wartości jako o czynniku konstytuującym jaźń,: „być zorientowanym w przestrzeni moralnej – przestrzeni, w której pojawiają się pytania, co jest dobre, a co złe”. Podkopując racjonalność uniwersalną, rugując kryteria pozwalające rozstrzygnąć, co jest godne pochwały, a co karygodne, uniemożliwiając ocenę politycznych posunięć, wpada w pułapkę kulturalizmu, który zabrania oceniania innych kultur, nie mówiąc o interwencji w ich społeczeństwa, w których się rozwija. Skazuje to na indyferencję, obojętność wobec cierpienia i łamania praw człowieka na świecie, albowiem owo łamanie praw, w różnej formie, może być usankcjonowane kulturowo, osadzone w lokalnej tradycji, której nie mamy prawa osądzać. Postmodernizm może być zarówno bronią liberalnych postępowców, jak i fundamentalistów. Nacisk (a, jak mawia Derrida, każdy nacisk jest nadmierny) na odrębność i nieredukowalną „inność” pozostałych kultur, odbiera nam prawo do zapobiegania i powstrzymywania ludzkiego cierpienia.

 

„Paweł Lisicki napisał kiedyś, że istotą tego, czego człowiek zachodni nauczył się w epoce Oświecenia jest protest przeciwko wszelkim poglądom, które narzucają prawdę jednostkowemu osądowi”.

 

Pojawia się tu teraz pytanie, na które każdy musi już odpowiedzieć we własnym zakresie, czy sprzeciw wobec poglądów „narzucających prawdę” jednostkowemu osądowi to coś negatywnego, czy krok w stronę autonomizacji i usamodzielnienia ludzkiej subiektywności? Ci, którzy ufają w pierwotny ład, którego wtórną emanacją jest władza w różnej formie, podejmowanie krytyki czy refleksji nad nim, musi wydawać się pewnego rodzaju odstępstwem.

 

To by było na tyle, jeśli chodzi o postmodernizm, gdyż przyporządkowanie go jako ideologii hedonistycznego, zachodniego, egoistycznego permisywizmu wydaje mi się celne. Nie zmienia to faktu, iż dzieła filozofów zaliczanych do kręgu ponowoczesności są całkowicie pozbawione trafnych analiz i brawurowych konstrukcji teoretycznych, są bezwartościowymi literackimi popisami czy stanowią antypody mojego światopoglądu. Nie, wręcz przeciwnie. Te fragmenty obrazu postmodernizmu, który krytykuję, i który krytykował Jacek Tomczak, stanowią raczej jego zwulgaryzowaną, ordynarną formę, popularną szczególnie w USA i nie uwłacza on nic wielkim myślicielom, uważanym za prowodyrów całego zjawiska, a zmusza do refleksji nad modą, która panuje obecnie w świecie intelektualnym.

 

Postmodernizm, będący potężną siłą teoretyczną, likwidujący jakiekolwiek tożsamości i hierarchie, staje się, czasem mimowolnym, czasem intencjonalnym, sojusznikiem postpolityki, przesłaniając mechanikę władzy, oczyszczając ją rzekomo z wszelkiej ideologii, niczym alembik przesączając jej materię, by ukazać ją w postaci „czystej”, nie uwikłanej w żadne światopoglądowe orientacje, co stanowi jedynie potwierdzenie frazy Klossowskiego z „Nietzsche i błędne koło”, iż „demistyfikuje się po to tylko, by lepiej mistyfikować”. Neutralna, nie wzburzona powierzchnia kryje bowiem hegemonię określonych sił.

 

 

W trzeciej, ostatniej części swego wywodu Jacek zawiera tezy, pod którymi mogę się w całej rozciągłości podpisać – hegemonia to warunek poprzedzający zdobycie władzy materialnej, władzy faktycznej, wyrażającej się w przejęciu aparatów państwowych. Panowanie środkami kulturalnymi nad życiem duchowym społeczeństwa jest warunkiem panowania politycznego. Na ile jednak zatomizowana, rozproszona prawica ma szansę na wywalczenie owej hegemonii? Przyszłość przyniesie odpowiedź.

Krzysztof T
O mnie Krzysztof T

Rocznik 91, nietzscheański dandys.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka