Jeśli chodzi o obchody 4 czerwca to liczby są bezlitosne i mówią same za siebie. Na Mszy i wiecu w Gdańsku z udziałem Prezydenta RP zjawiło się około czterech tysięcy ludzi. Kwestią Wawelu, gdzie pojawił się premier, w ogóle nie warto się zajmować, bo tam było tylko za zaproszeniami, a poza tym na wewnętrznym dziedzińcu warownego zamku naprawdę nie da się zmieścić więcej niż czterystu licealistów plus garstka mniej lub bardziej znanych polityków z różnych zakątków Europy. W Katowicach też tylko kilka tysięcy protestujących z towarzyszeniem orkiestry skutecznie zablokowało miasto w godzinach komunikacyjnego szczytu. Natomiast na wieczorny koncert w gdańskiej stoczni przyszło sto tysięcy ludzi. Gdybym był politykiem, to bym z tych liczb wyciągnął wnioski.
Jakie, niech się sami domyślą ale dla ułatwienia dodam, że nie chodzi mi o to, aby politycy zaczęli śpiewać, tańczyć albo grać na perkusji.
Dwadzieścia lat temu, w dniu pierwszych za mojego życia częściowo wolnych wyborów parlamentarnych w Polsce, byłem świeżo wyświęconym księdzem. I chociaż temperament (nie tylko dziennikarski) skłaniał mnie do interesowania się kwestiami politycznymi, to jednak obserwując zaskakujące wydarzenia w tej dziedzinie, nie umiałem uciec od pytania, jak to, co się właśnie dzieje, wpłynie na sytuację ludzi wierzących w Polsce, a więc i na zadania duszpasterskie, które właśnie miałem podjąć. Ciekawiło mnie, jak daleko sięgną zmiany. Nie kryję, że wtedy nie przyszło mi do głowy, iż za dwadzieścia lat będzie tak bardzo inaczej. W Polsce i w Kościele. Nie potrafiłem myśleć z takim wyprzedzeniem. Moje myśli skupiały się na tym, w której parafii zostanę wikarym i co mnie tam czeka.
4 czerwca w tym roku z mniejszą lub większą uwagą słuchałem polityków, związkowców i przypadkowych ludzi wyrywanych do odpowiedzi przez dziennikarzy. Ale w pamięci utkwiły mi tylko dwie wypowiedzi. Bardzo podobne. Jedna nagrana w Katowicach. Jakiś młodo wyglądający uczestnik manifestacji protestacyjnej powiedział, że po dwudziestu latach sytuacja jest jak w PRL-u, bo nadal każdy myśli tylko o sobie. Druga to sfilmowana w Gdańsku wypowiedź starszego stoczniowca, który oświadczył, że przez dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. „Jak to nic? Mamy wolność!” – zaprotestowała dziennikarka. „No tak, ale tylko wolność, poza tym nic się nie zmieniło”.
Nie mam pretensji do tych ludzi, że nie widzą wielkich zmian, które nastąpiły przez dwie dekady w naszej Ojczyźnie. I nawet jeżeli tacy jak oni, są w mniejszości, to nie wolno ich lekceważyć. Skoro tak mówią, to znaczy że oni osobiście nie widzą dla siebie wystarczających pożytków ze zmian, które zaszły. A to oznacza, że nasza solidarność jest niewystarczająca. Bo niektórych pomija. A nie tak miało być.
Tekst wygłoszony na antenie Radia eM
Na piątek: Potomek to za mało
Inne tematy w dziale Polityka