Napisałem dzisiaj dla portalu Wiara.pl dość trudny komentarz pod tytułem Boję się sztandarowych katolików. Po czym pojechałem na pogrzeb. Zmarł ojciec jednego ze znajomych księży.
Poznałem go prawie dwadzieścia lat temu. Już od kilku lat pomagał wtedy swojemu synowi proboszczowi w budowie nowego kościoła. Brał na siebie prace zupełnie nieefektowne. Wykonywał je jakoś tak "bez rozgłosu". W ogóle niewiele mówił. Był cichym, pracowitym i pobożnym człowiekiem. Nie modlił się w pierwszej ławce. Ale i tak go wypatrzyłem.
Gdy budowa kościoła została zakończona, był tam nadal. Spotykałem go, gdy czasami zaglądałem do parafii. Dbał o otoczenie kościoła. Własnoręcznie posadził chyba każdą z mnóstwa rosnących tam (wśród wielkich, PRL-owskich bloków!) roślin.
Pod koniec Mszy, tuż przed "Ostatnim pożegnaniem", zabrał głos proboszcz (czyli syn zmarłego). Posiłkując się kartką długo dziękował wszystkim, od arcybiskupa, który przysłał kondolencje, przez wszystkich zgromadzonych duchownych, rodzinę, po zebranych w świątyni parafian. Nie dziękował, jak to jest nieraz w zwyczaju, w imieniu zmarłego. Dziękował w swoim imieniu.
Gdy skończył sporą wyliczankę podziękowań, już właściwie odchodząc od pulpitu, powiedział cicho dwa słowa: "Dzięki, tato".
Nie byłem w stanie powstrzymać łez. Zresztą potem zauważyłem, że nie tylko ja. Księża. Świeccy. Tak samo jak ja ukradkiem sięgali do oczu.
Gdy wychodziłem z kościoła już wiedziałem, że pojęcia nie mam o naprawdę sztandarowych katolikach. W tej parafii dwadzieścia lat temu poznałem z pewnością dwóch. Ojca i syna. Żadnego z nich się nie boję.
Na środę: Oczy na uwięzi
Inne tematy w dziale Polityka