"My Polacy nie umiemy ze sobą rozmawiać" powiedziała mi kiedyś pewna mediatorka sądowa, „nim skłócone strony dojdą w końcu na spokojnie o co im chodzi, musi się wylać beczka jadu”, dodała. Tak jest na poziomie interpersonalnym i tak jest w przestrzeni publicznej.
Wszystko zaczyna się od słów. Każda religia świata, każdy prawnik czy mąż stanu ostrzega, by nie szarżować zbyt lekko złym słowem. Każde słowo obarczone jest ładunkiem emocjonalnym i określonymi pojęciami. Wypuszczone z ust jednej osoby wsiąka w serce innego człowieka i zaczyna w nim żyć. Dosłownie. To działa na zasadzie „efektu motyla” z żelazną konsekwencją. Z serca słowo dociera do umysłu a z umysłu wychodzi na zewnątrz w postaci konkretnych czynów. Nie zdajemy sobie sprawy jak potężna moc zaklęta jest w słowie. Prawdziwość powiedzenia „słowo może zabić” została zweryfikowana w Łodzi.
Unurzaliśmy dyskusję publiczną w kloace i krwi. Na własne życzenie staliśmy się więźniami nienawiści, gniewu i pomówień. I nie udawajmy, że mnie to nie dotyczy. Dotyczy to wszystkich, którzy mają oczy i uszy, wszystkich, którzy korzystają z mediów masowych. A trzeba nam wiedzieć, że nienawiść bardzo męczy człowieka. Ciągła gotowość do walki, nieustannie wyjący alarm wzywający do obrony, ciągłe obrażanie i wysłuchiwanie pomówień skutecznie odziera z godności i kosztuje osobistą cenę. Nie da się niestety bezkarnie komuś nawrzucać, po czym odwrócić się na pięcie i zapomnieć o sprawie. Nawet, gdy obrażony nie odpłaci tym samym, to zrobi to za niego nasz wewnętrzny niepokój, zwany przez niektórych sumieniem.
Relacje międzyludzkie to delikatna i trudna materia. Co dopiero powiedzieć o relacjach w polityce? Komunikacja polityczna jest wystawiona na jeszcze większe rafy, ponieważ sama natura gry politycznej obarczona jest konfrontacją, ścieraniem się wrogich stanowisk, manipulacją, propagandą i kłamstwem. W komunikowaniu politycznym mało jest miejsca na słowną „filantropię”, czyli obdarowanie przeciwnika dobrym szczerym słowem, szacunkiem, przeproszeniem i przyznaniem się do własnego błędu. Tutaj każde zdanie musi się opłacać, każda wypowiedź obliczona jest na wywołanie określonych postaw i zachowań i wśród adwersarzy i wśród własnych wyborców. Mim to w latach dziewięćdziesiątych było jeszcze miejsce na dialog. W zasadniczych kierunkach polskiej polityki możliwy był konsensus pomiędzy wszystkimi aktorami sceny politycznej. Kiedy ktoś się publicznie zagalopował, można jeszcze było usłyszeć publiczne przepraszam. Dzisiaj wydaje się to odległą epoką.
W normalnych warunkach komunikowanie polityczne polega na tym, że przekaz idzie najpierw od otoczenia, czyli wyborców do systemu politycznego, czyli polityków nas reprezentujących. To oni mają być wyczuleni na nasze potrzeby i starać się je spełniać. Żądania, które istnieją w społeczeństwie partie mają realizować je w formie konkretnych projektów i ustaw. Niestety ten zdrowy przepływ został zakłócony. To już nie my kierujemy zadania i żądania do systemu, tylko system wraz z zaprzyjaźnionymi mediami kreują nam potrzeby, które niby potem sami od siebie podpowiadamy systemowi a politycy udają, że wsłuchują się w „głos ludu” i wykonują jego żądania.
Za stan obecnej debaty politycznej odpowiadają wszyscy jej aktorzy: politycy, media i społeczeństwo. Jeśli pragniemy jej autentycznego uzdrowienia, to musi ono nastąpić na wszystkich tych poziomach. Rządzący muszą zmienić sposób rozmawiania między sobą. Bez sensu jest ciągłe udowadnianie kto zaczął pierwszy a kto w reakcji na atak tylko się bronił. Czy Jarosław wzywał do nienawiści wobec PO i „salonu” oraz wywrócenia całego systemu, gdyż jest żądnym władzy bezwzględnym populistą? Czy może Tusk i „salon” histerycznie zareagowali na słuszne dążenia Kaczyńskiego chcącego przełamać ich monopol na rząd dusz w Polsce? Tutaj zdania są podzielone dokładnie na pół i przebiegając wzdłuż jasnych granic partyjnych szyldów i prasowych tytułów. Donald Tusk i Jarosław Kaczyński muszą wznieść się ponad ten spór. Jeśli naprawdę zależy im na wyeliminowaniu agresji z życia politycznego, to muszą znacznie przytępić swoje względy ambicjonalne i i zresetować, na ile to tylko możliwe, wzajemne rachunki krzywd. Muszą też przywołać do porządku własnych polityków, Jarek stary zakon PC i Jacka Kurskiego, Tusk Niesiołowskiego i Nowaka.
Media też mają sporo na sumieniu i musiałyby wykonać porządny remanent. Zamiast skupiać się nade wszystko na funkcjach kontrolnej (watchdog), informacyjnej i edukacyjnej, zostawiając ludziom duże pole do własnych opinii, te zajęły się funkcjami promocyjnymi poszczególnych partii oraz wzięły na siebie role adwokatów poszczególnych ideologii. Czołowe tytuły prasowe telewizyjne i radiowe nie mogą dłużej cynicznie udawać świętego oburzenia wobec panoszącego się chamstwa i nienawiści w narodzie, wiedząc jednocześnie, że w znacznej mierze są autorami tego zachowania. Nie można bezkarnie sączyć złej propagandy, grać na niskich instynktach czytelników i manipulować nimi do woli. Jarosław Kaczyński nie jest antysystemowym faszystą, Donald Tusk nie jest niemieckim czy ruskim agentem. Moherowe berety są takimi samymi obywatelami naszego kraju jak liberałowie i wolnomyśliciele. Mobilizowanie elektoratu poprzez straszenie i szczucie przeciwnikiem, jest na dłuższą metę destabilizujące dla państwa i czyni spustoszenia w delikatnej tkance społecznej.
I w końcu sposób porozumiewania się nas samych, czyli rządzonych, między sobą. Tutaj jest niestety najgorzej. O ile politycy i media muszą dbać jeszcze o jako taki poziom, tak zwykli Polacy porzucili już wszelkie hamulce. By zobrazować sytuację wystarczy przejrzeć internetowe fora. Skumulowany tam ładunek jadu, chamstwa, nienawiści, gniewu, złorzeczenia i chęci zemsty – naprawdę przyprawia o dreszcze. Daliśmy się zmanipulować w sposób dotąd niespotykany. Coraz mniej w Polsce mamy obywateli o umiarkowanych poglądach. Coraz więcej jest wyborców negatywnych, którzy głosują na złość politycznym przeciwnikom. Musimy przystopować, bacznie obserwować własne emocje i mieć nad nimi kontrolę. Trzeba umieć oddzielić człowieka od poglądów, które on wyznaje. To pomaga.
O ile wina rozkłada się mniej więcej po równo, to konsekwencje już nie. Największe koszty tej mowy nienawiści ponosimy my, wyborcy. Bez słowa sprzeciwu dajemy się ubierać w role heroldów broniących jedynie słusznej strony, zapominając o naszym największym przywileju, komunikacji petencyjnej, gdzie rządzeni kierują do rządzących swoje własne wypowiedzi i żądania. Uwikłani w manipulację i gierki polityków i wielkich mediów, Polacy przestali domagać się od swoich partii czegokolwiek. Co jest dzisiaj priorytetem zwykłego wyborcy? Czy może reformy, zmniejszenie długu i bezrobocia? Nie, dziś najbardziej liczy się dla nas żeby „nasi” byli u władzy. Reszta jest rzeczy nieważna. Zresztą przyznał to publicznie sam premier Tusk stwierdzając „wyborcywszystko nam wybaczą, ale niewybaczą nam utraty władzy”.
W złym kierunku to poszło. Teraz żeby to odkręcić trzeba nam niezgłębionych pokładów pokory i tony popiołu, byśmy mogli posypać sobie głowy. Musimy się uczyć na nowo kultury dialogu. Czeka nas praca u podstaw, wiara w sens podjętego wysiłku i odwagi wielkiej jak Himalaje. Kultura rozmowy wymaga na początku otwartości na drugiego człowieka. Potem dobrej woli, życzliwości, szacunku, wyrozumiałości a czasem cierpliwości i pobłażliwości. W obecnych warunkach wydaje się to śmieszne i naiwne, ale innej drogi nie widać. Może właśnie dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej w ostatnim dwudziestoleciu potrzeba nam odwagi bycia uczciwym, życzliwym i otwartym. Osobiście przewiduję, że jeśli tego nie zrobimy, to czeka nas wariant zimnej wojny domowej na wzór Hiszpanii lub Irlandii.
Żyjemy w czasach trudnych, jesteśmy społeczeństwem ciągle na dorobku. Prócz codziennej wali o chleb wciąż borykamy się z problemami niezależnymi od nas. Zamiast opatrywać sobie wzajemnie rany, gdzie to tylko możliwe, my dodatkowo fundujemy sobie nowe problemy i biczujemy się aż do krwi.
Komentarze