Kacper Szulecki
Inna Europa i Kresowa Atlantyda. O Polsce orientalizowanej i orientalizującej
Ryszard Kapuściński powtarzał w rozmowach z Afrykanami, że Polska, choć to kraj „białych”, który nigdy nie miał kolonii, sama była przez długi czas skolonizowana. To zdanie nie jest prawdziwe. Choć rzeczywiście Polska nigdy bezpośrednio nie miała zamorskich kolonii – ani za czasów swej mocarstwowej świetności, ani też, mimo starań Polskiej Ligi Morskiej i Kolonialnej, za czasów swych mocarstwowych rojeń, można z całą pewnością powiedzieć, że była kolonizatorem.
Nasze „kolonie” zamiast za morzami znajdowały się blisko, niejako za progiem – za Bugiem, nad Dniestrem, Niemnem i Prypecią, na Ukrainie, Litwie i Białorusi. Jak pisze francuski historyk Daniel Beauvois: „Do dzisiejszego dnia Ukraina stanowi dla Polaków temat drażliwy. Emocje zastępują prawdę. Polska obecność na Ukrainie, która należy już tylko do historii, jest podobna do polskiej obecności na Litwie. Każde jej przypomnienie wkracza w sferę mitu, przywołuje czar utraconego świata, w którym ongiś żyło się tak szczęśliwie. Niektórzy Francuzi podobnie mówią o Algierii i […] porównanie to nie jest absurdalne”. Wydaje się, że wielu Polaków wciąż nie potrafi mówić o tzw. Kresach bez emocji i z dystansem do narodowych mitów. Zaś działania Jerzego Giedroycia, Czesława Miłosza lub Jacka Kuronia na rzecz normalizacji stosunków ze wschodnimi sąsiadami pozostają bez zrozumienia.
Z czego wynika ta sytuacja? Otóż istnieje mechanizm społecznej reprodukcji zideologizowanej wiedzy na temat polskości ziem „kresowych” i polskiej na nich obecności. To „orientalistyczny” (w negatywnym rozumieniu zaproponowanym przez Edwarda Saida) dyskurs kresowy, wpływający na to, co mówi się i pisze o „Kresach”. Dyskurs ten, wciąż stanowiący ważny element dyskursu publicznego w ogóle, w szczególnym stopniu uaktywniany jest, kiedy poruszane są sprawy stosunków ze wschodnimi sąsiadami, zwłaszcza w kontekście historycznym. Ma podłoże kolonialne– jest związany z militarną i kulturową dominacją Polaków na terenach dawnych wschodnich ziem Rzeczypospolitej. Ma więc w pewnym sensie charakter imperialny. Jego korzenie sięgają XIX-wiecznego mitu „Kresów”, ale przede wszystkim wzmocniła go utrata ziem etnicznie niepolskich po drugiej wojnie światowej. „Polski orientalizm” łączy się z poczuciem wyższości kulturowej Polaków, a także poczuciem moralnego prawa do „utraconych Kresów”. Dyskurs ten jest przy tym kluczowy w tworzeniu ważnego dla Polski obrazu Innego – czy może trzech odrębnych, choć bliskich sobie nawzajem, Innych. W takim ujęciu „dyskurs kresowy” staje się kluczowym elementem składowym polskiej tożsamości.
Zaobserwowane podobieństwa miedzy kolonialnym dyskursem zachodnich mocarstw – zwłaszcza Wielkiej Brytanii i Francji – wobec tak zwanego „Orientu” a dyskursem Polaków wobec tak zwanych „Kresów” pozwalają mi zaproponować mówienie o polskim orientalizmie – kresowym dyskursie kolonialnym. Czy porównanie to jest zasadne? Sam Said zajmuje się w swoim „Orientalizmie” „Orientem” pomniejszonym, zawężonym jedynie do znanego autorowi niejako z autopsji świata Islamu, konkretniej – arabskiej części tego świata. Jeśli uzasadnione jest takie zawężenie znaczenia orientalizmu, być może da się także usprawiedliwić jego rozszerzenie?
Mechanizm orientalizacji, rozumiany jako tworzenie nierównego Innego i podporządkowywanie go w dyskursywnych praktykach, można dostrzec w innych niż tylko „Zachodu” z „Orientem” relacjach. Najistotniejszym przykładem tego procesu z polskiego punktu widzenia jest „wynalezienie” Europy Wschodniej w zachodnioeuropejskiej myśli oświeceniowej, które analizuje Larry Wolff (również autor w dzisiejszym Temacie Tygodnia – przyp. red.) w swojej klasycznej już dziś publikacji „Inventing Eastern Europe”. Podążając za jego myślą, i po to by uczynić zadość polskiemu przywiązaniu do roli ciemiężonej ofiary, a nie ciemiężącego kolonizatora, przyjrzę się najpierw pokrótce temu, jak Polska i cały region były orientalizowane.
***
Państwo polskie od samego początku historii pisanej musiało aktywnie zabiegać o uznanie za część tej samej, co Włochy czy Francja, cywilizacji. Sukcesy w tych staraniach – jak przyjęcie Bolesława Chrobrego w poczet książąt europejskich przez Ottona III w roku 1000, a Rzeczypospolitej w poczet państw Unii Europejskiej nieco ponad tysiąc lat później – są tylko sporadycznym ukoronowaniem ogromnego kulturowego wysiłku Polaków przeciw geografii.
O ile uniwersalizm średniowiecza łagodził różnice geograficzne wewnątrz chrześcijańskiej wspólnoty ludów, w XVI wieku nastąpiło zderzenie światów. Pierwszy elekcyjny król Polski, Henri de Valois, przybył objąć w posiadanie obce, wschodnie państwo. Wizyta władcy trwała niecały rok, do legendy przeszły powtarzane potem we Francji historie o tym, jak w drodze przez skute lodem słowiańskie ziemie przy saniach króla zamarzły konie wraz z woźnicą. W mroźnej wschodniej krainie William Shakespeare kazał ojcu Hamleta wydawać „rozkazy, aby rozgromić Polaków ciągnących na nas saniami przez lody”. Polska, jako kraniec świata, staje się też miejscem akcji filozoficznego dramatu Pedra Calderona de la Barki „Życie snem” – miejscem równie ważnym dla akcji jak Polska z „Ubu Króla”. Rzec można: „w Polsce czyli nigdzie”. Jakkolwiek pozbawione rzeczywistej treści, te przedstawienia Polski są symptomami traktowania kraju jako możliwego do zignorowania, nieznaczącego, bo odległego. Nawet jeśli Polska nie jest u Calderona i Jarry’ego jakaś, to z pewnością jest nie tu, a gdzieś. Jest obca i pozostająca poza znanym i własnym światem, nie jest elementem Ja, podmiotu, choćby przez swoją odległość.
Ta odległość i historycznie udokumentowana odmienność rozwojowa, odniesiona nie tylko do Polski, ale całego otaczającego ją regionu, została, zdaniem Wolffa, przemieniona w kulturowy projekt tworzenia czy wynajdywaniaEuropy Wschodniej, będącej ważnym Innym. To w niej Zachód mógł przeglądać się i dowartościowywać, widział bowiem Innych tak podobnych, a przecież tak dzikich i zacofanych. Jak z nieskrywanym zaskoczeniem konstatował podróżujący w 1914 roku po Bałkanach (w tym ujęciu części Europy Wschodniej, a jakże) William Sloane, „aż dziwne, że są biali. Dzicy biali”. Słowianie, podobnie jak ludzie „właściwego” Orientu, zakotwiczani byli w antyku, nazywani Scytami i Sarmatami. Biali i nie biali, Polacy, Czesi, Żydzi, Rosjanie, Rusini, Tatarzy i ludy Syberii – zbite w Zachodniej świadomości w jedną kategorię Europy Wschodniej, czyli w zasadzie Zachodniej Azji, jak mówił Josif Brodski. Na zjazdach zachodnich towarzystw slawistycznych do dziś prezentuje się także badania z zakresu hungarystyki i etnografii plemion turkmeńskich.
Bardzo podobna operacja została przeprowadzona na zmitologizowanych Bałkanach, o czym pisze Maria Todorova w „Bałkanach wyobrażonych”, a skutki czego analizuje Lene Hansen, badająca (brzemienny w polityczne i militarne skutki) dyskurs zachodnich mocarstw w stosunku do „dzikiej i plemiennej” Jugosławii w czasie wojny w Bośni.
Efekty oświeceniowego wynalezienia Europy Wschodniej zostały spotęgowane dodatkowo podziałem politycznym i ideologicznym kontynentu po II wojnie światowej. Jako część owej wynalezionej Europy Wschodniej, Polska i Polacy stali się przedmiotem orientalizacji – włączeni w pewną sztucznie stworzoną, wynalezioną całość, do której należeć wcale niekoniecznie chcieli. W operacji tej Zachód narzucił im cechy, które rzekomo od zawsze posiadali. Stali się zatem ledwie odróżnialnym od pozostałych elementem zbiorowego Innego – kluczowego dla pewnego modelu „europejskiej” tożsamości. W takim ujęciu „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza zaczyna jawić się jako prawdziwa kontrnarracja, postulując „naturalną” równość pomiędzy kolonialną elitą brytyjską a Polakiem Tarkowskim. Szkoda tylko, że równość ta objawia się często w dominacji nad „orientalnymi” i afrykańskimi Innymi. Sienkiewicz wpisuje się tu w nurt klasycznego Saidowskiego Orientalizmu i zdaje się być naturalną kontynuacją romantycznej kreacji „Orientu” w wykonaniu Byrona, Goethego, Chateaubrianda albo – na rodzimym gruncie – Mickiewicza z „Sonetów krymskich”. Sienkiewicz jest jednak przede wszystkim filarem polskiego orientalizmu przez małe „o”: kresowego kolonializmu.
***
Operacja, jakiej dokonał „Zachód” na „Oriencie”, miała dwa cele. Pierwszy to konstrukcja Innego, nadanie mu pewnych cech, narzucenie formy. W tym stworzonym dla własnych potrzeb obrazie kulturowej całości Innego zachodnie Ja mogło się przeglądać. Cechy „Orientu” były tym, co zachodnie Ja chciało z siebie wyrzucić, wobec czego chciało się definiować. Operacja ta wiąże się z myśleniem ideologicznym oraz nauką i kulturą w służbie władzy. W ten sposób przechodzimy do celu drugiego – podporządkowania Innego, uzasadnienia dominacji nad nim i nadania jej totalizującego charakteru. Dokonano tego przez stworzenie dyskursu, poza który wyjść nie można. Ta dyskursywna dominacja miała więc nie tylko racjonalnie uzasadnić realną zachodnią dominację, ale też faktycznie przenieść panujący układ sił (strukturę władzy) z obszaru tego, co podważalne, w obszar tego, co naturalne, a zatem niemożliwe do zakwestionowania i zrewidowania. Oba te cele ma również operacja intelektualnego przywłaszczania i skolonizowania, jakiej Polacy dokonali na „Kresach” i wobec ich mieszkańców (także innych Polaków). Użycie terminów „orientalizm” i „orientalizacja” są tu zatem całkowicie uzasadnione.
Leżące na wschód od obecnych granic Polski ziemie, nazywane powszechnie „polskimi Kresami”, stanowiły i stanowią obszar działania czegoś, co Said nazywa „geografią kreacyjną”. Jest to obszar, na którym przestrzeń, historia, polityka i kultura mieszają się, tworząc wybuchową mieszankę – zarzewie niegasnących konfliktów. „Kresy”, podobnie jak „Orient” (oba te zjawiska to twory wyobraźni zbiorowej, są w tej mierze wyraźnie pokrewne), pachną egzotyką, przygodą, nasuwają na myśl „obrońców naszych polskich granic”, a także burzany wonne i dzięcieliny pałające, tajemnicę, ale i błogą sielankę.
Od „Orientu” różni „Kresy” to, iż oprócz zapełnienia Innymi, są również „nasze”. Nie jest to tylko echo kolonialnego żądania opartego na prawie silniejszego, ale efekt autentycznej długotrwałej polskiej obecności na ziemiach wschodnich. Pytanie tylko, czy sama obecność, nawet jeśli niosła ze sobą potężne, często pozytywne wpływy kulturowe, może uzasadniać jakiekolwiek roszczenia terytorialne? Mało osób zdaje sobie chyba sprawę, iż na „Kresach” w rozumieniu pierwotnym (Ukraina prawobrzeżna, Kijowszczyzna) polscy mieszkańcy byli liczebnie przebijani przez ludność ukraińską w stosunku ponad tysiąc do jednego. Nie dolicza się tu istotnego liczebnie elementu żydowskiego, który można uznać za neutralny. Zmniejsza on jeszcze procentowy udział ludności polskiej populacji regionu. Gdyby więc taka, lub nawet nieco liczniejsza obecność, miała uzasadniać nacjonalistyczne rojenia o mocarstwie „od morza do morza”, prawo pierwszeństwa w składaniu roszczeń mógłby mieć w stosunku do części Europy… Izrael.
Operacja „kresowej” kreacji to jednak przede wszystkim zbudowana na micie autentyczna praktyka dominacji na „Kresach” bliższych – wschodnich rubieżach II Rzeczypospolitej. To właśnie tam przez wiele lat rozgrywała się dyskursywna, ale i fizyczna walka o dominację. To przez dziesięciolecia obustronnych krzywd współpraca między sąsiadami wciąż nie układała się tak dobrze, jak by mogła, gdyby nie obustronnie pokutująca narodowa mitomania. Dobrą ilustracją może być iście kiplingowski cytat z „Przewodnika po Polesiu” (1935) Dr. Michała Marczyka: „Na ten skrupuł człowiek nowoczesny zwykle odpowie, że tak czy owak pytać się o wolę ludności nie będziemy, lecz zabierzemy się do jej uszczęśliwiania według własnej recepty”.
„Kresowe” narody, którym – jak Białorusinom czy nazywanym „Rusinami” Ukraińcom – odmawiano w ramach tego systemu wiedzy prawa do samodzielnego istnienia, ubezwłasnowolniano, były „ciemną” tubylcza masą. Na gruncie kulturowym częściowa suwerenność Litwy w Rzeczypospolitej Obojga Narodów była fikcją, a etniczni Litwini czy Żmudzini podlegali identycznemu mechanizmowi orientalizacji. „Masie” tej proponowano jedyną drogę do cywilizacji – polonizację, przez utratę własnej tożsamości, która jako wyraz niższości kulturowej była nie do przyjęcia. Warto, używając Saidowskiego aparatu pojęciowego, spojrzeć na międzywojenną politykę wobec „Kresów” jako na zmaganie wszechogarniającego systemu wiedzy/władzy (polskiego orientalizmu) z budzącą się świadomością Innego – nacjonalizmami ukraińskim, litewskim i białoruskim. Zmienia to w dużym stopniu bilans przemocy na niekorzyść Polaków, bo do przemocy fizycznej ze strony polskiego aparatu państwowego dokłada jeszcze ogromne pokłady przemocy strukturalnej, wyrażanej w hegemonicznej wiedzy, kulturze, języku i odmawianiu do nich praw „obcym” (by użyć zasmucającego określenia Stanisława Lema).
Na tym tle inaczej zupełnie rysuje się nurt „anty-Kresowy”, oparty na projekcie „Polski Jagiellońskiej”. W napisanej przez siebie biografii Artur Domosławski zaatakował Ryszarda Kapuścińskiego za budowanie mitu wielokulturowości Polesia. To błąd, gdyż mitem w tym kontekście była tylko jego „polskość”, a jego nośnikiem – przytaczane przez Domosławskiego katoendeckie teksty. W obliczu dominującego dyskursu „kresowego”, wielokulturowość (istniejąca realnie, choć nie sielankowo-harmonijnie) opisywana przez Kapuścińskiego, Tadeusza Konwickiego i Czesława Miłosza to narracja oporu wobec orientalizmu, przebijanie się myślą poza duszący dyskurs kresowy. Postawę jeszcze bardziej radykalną reprezentował Oskar Miłosz, który przyjął obywatelstwo litewskie i także zaprzeczył wielokulturowości „Kresów”, ale z pozycji nacjonalizmu narodu przez stulecia zdominowanego. To wszystko jednak przeszłość, bo „Kresy” należą już tylko do przeszłości, jako co najwyżej obszar nostalgii, polska (choć wcale nie polska) „Atlantyda”.
***
Jak pokazuje przykład Polski, orientalista może stać się zorientalizowanym, jeśli tylko struktura władzy – hierarchia cywilizacyjna, układ potęgi ekonomicznej itp. – niefortunnie się dla niego ułoży. Dlatego też warto w każdej sytuacji podważać taki, zdawałoby się, „naturalny” hierarchizujący dyskurs, który podrzuca czytelne i jasne heurystyki, kryjąc jednak przy tym prawdę i rodząc niesprawiedliwość. I dlatego też krytyczne ostrze, ukryte w pojęciach zaproponowanych przez Saida ponad trzydzieści lat temu, pozostaje wciąż ostre i potrzebne.
* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji w Niemczech. Współtworzy Instytut Badań nad Środowiskiem i Polityką ESPRi we Wrocławiu.
TEMAT TYGODNIA,
„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka