Kultura Liberalna Kultura Liberalna
548
BLOG

SZTOMPKA w nowym temacie tygodnia: Choroby polskiej demokracji

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Polityka Obserwuj notkę 3

Szanowni Państwo, w dniu zabójstwa w łódzkim biurze PiS zobaczyliśmy jak w soczewce, w jaki sposób funkcjonuje komunikacja na linii politycy – obywatele. Komentowano informacje niesprawdzone, ferowano wyroki, o domniemaniu niewinności nie było mowy. Nie ma wątpliwości, że niezgoda leży w interesie społeczeństwa liberalnej demokracji. Tolerowanie poglądów odmiennych – ale mieszczących się w ramach demokratycznego konsensusu – i dyskusja o nich to esencja ustroju, w którym żyjemy. W Polsce jednak pewnym kłopotem jest to, w jaki sposób się ze sobą nie zgadzamy. Rozszalałe emocje i wysoka nuta pretensji moralnych, wypowiadanych zbyt szybko – nawet przy okazji spraw najbłahszych. Przy ważniejszych kwestiach słyszymy okrzyki na temat „wojny”, „zdrady” itd. Czy obywatele są naprawdę odporni na tę retorykę? Jak powinniśmy różnić się, by odmienność poglądów skutkowała być może gorącymi, ale merytorycznymi dyskusjami (po których zakończeniu adwersarze podają sobie dłonie)? Innymi słowy, jak głęboko wydrążone powinny być podziały w społeczeństwie demokratycznym?

 

Piotr Sztompka

Choroby polskiej demokracji

 

Toczy się wielka debata o języku polskiej polityki; jego brutalności, agresywności, jadowitości. Z różnych stron słyszymy wyrazy ubolewania i wzniosłe apele o umiar i łagodność. To chyba jakieś wielkie nieporozumienie. Znów chcemy leczyć chorobę, rozbijając termometr. Bo to nie o język naprawdę chodzi. Język to tylko przejaw, symptom, środek wyrazu czegoś daleko głębszego i ważniejszego: postaw, motywacji, intencji i przyjętych założeń na temat demokratycznej polityki. Język można zmienić, nie zmieniając w istocie niczego. Czy dowodów szukać trzeba dalej niż w ostatniej, prezydenckiej kampanii wyborczej? Język pełen łagodności, samej dobroci, pobłażliwości nawet dla komuny i wezwań do końca wojny polsko-polskiej, okazał się podobno efektem farmakologicznym, jak twierdzą jedni, a przejawem cynicznej manipulacji jak twierdzą inni. Już był tak piękny, aby wyostrzyć się do granic nieprzyzwoitości i absurdu w chwilę po wyborach.

Chodzi więc nie o język, ale o kompletnie fałszywe pojmowanie demokracji. Chodzi nie o to, co się mówi, ale o to, co się myśli: o sobie, o innych i o tym polu, na którym się z innymi spotykamy. Demokrata to nie bufon pełen niezachwianej, dogmatycznej wiary we własną nieomylność i pełen pogardy dla każdego o poglądach odmiennych. Demokrata to polityk, który słucha, a nie tylko przemawia, który uczy się, a nie tylko poucza, który podejmuje debatę, a nie tylko łaje. Demokracja to nie walka z innymi o odmiennych poglądach, definiowanymi a priorijako wrogowie, których trzeba poniżyć, zhańbić, skompromitować, wyeliminować. Demokracja to rozmowa z partnerem, pojedynek na argumenty, a nie na wrzaski i inwektywy, któremu przyświeca znalezienie rozwiązań najlepszych nie dla mnie, nie dla mojej partii, frakcji, grupy, środowiska – ale dla dobra wspólnego, publicznego, któremu jako polityk jestem zobowiązany służyć.

Od dwudziestu jeden lat żyjemy w ustroju demokracji przedstawicielskiej. W takiej demokracji polityk to reprezentant, przedstawiciel. Czyj? Otóż nas wszystkich i każdego z osobna, narodu, a nie tylko swoich popleczników i klakierów, a nawet nie tylko swoich własnych wyborców. W momencie gdy został wybrany, jego święty obowiązek to służba publiczna, a nie partyjna, szukanie tego co wspólne, a nie tego co dzieli, definiowanie pola konsensusu, ucieranie stanowisk. Fundamentalnym błędem jest myślenie o scenie publicznej jako o ringu bokserskim, a nawet co gorsza arenie kickboxinguczy wolnoamerykanki. Demokratyczna scena publiczna to raczej grecka agora, teren dialogu, konfrontacji poglądów i wypracowywania kompromisów. Zresztą w ogóle nieporozumieniem jest myślenie o polityce jako o ringu czy owej ponurej „scenie politycznej”, na której gra się o to, aby wygrać z przeciwnikiem, a nie o to, aby wygrać coś dla społeczeństwa, załatwić jakąś ważną społecznie sprawę. Chorobą demokracji jest sytuacja, gdy debata publiczna zamienia się w serial telewizyjny, a lud, demos, który podobno ma przez swoich przedstawicieli sprawować rządy, tylko się przygląda, śledzi zadawane ciosy, klaszcze przy cwaniackich faulach, płacze nad dramatami aktorów, szlocha przy rozstaniach i upaja kolejnymi skandalami.

W owej degeneracji przestrzeni publicznej w kabaretową scenę, serial czy – co gorsza – w ring, wielka jest „zasługa” mediów. Zdumiewająca i nigdzie indziej chyba niespotykana jest ta polska proporcja między informacjami o jakichś maleńkich i banalnych zdarzeniach ze „sceny politycznej” w konwencji „kto kogo”, a wiadomościami z wielkiego świata, gdzie dzieją się rzeczy naprawdę ważne i w erze globalizacji mocno i bezpośrednio wpływające na nasze, polskie losy. I równie zdumiewająca jest dysproporcja między informacjami z kręgu polityki, a zwłaszcza czarnej strony polityki, a wszystkim innym, co dzieje się w kraju w innych sferach: kultury, nauki, sztuki, aktywności oddolnej spontanicznej i społecznikowskiej, gdzie masa porządnych ludzi robi swoje, a co mogłoby napawać dumą, budować społeczny optymizm, a nie pogrążać nas w obrzydzeniu, poczuciu beznadziejności i apatii. „Czwarta władza”, która miała patrzeć innym władzom na ręce, patrzy na pięści i zachęca do ciosów. I nie mówcie mi, że to wymusza komercyjna logika współczesnych mediów, bo czytam też gazety i oglądam programy w innych krajach.

A najbardziej zdumiewa, gdy rozum odbiera naukowcom, a więc tym, dla których rozumność jest zawodową powinnością. Słucham w radio kolegi z Krakowa z doktoratem filozofii politycznej, który buduje karierę dziennikarską i na pytanie prowadzącego program o jakąś kolejną niedorzeczną i nieetyczną wypowiedź jednego z polityków powiada mniej więcej tak: „On ma prawo tak mówić, bo w polityce chodzi wyłącznie o skuteczność, a takie słowa wywołują społeczny rezonans. Obawiam się jedynie, czy będzie to wystarczająco skuteczne dla zwycięstwa”. I z ust filozofa-dziennikarza obywatele otrzymują lekcje skrajnego cynizmu. Że w polityce nie ma miejsca na racje, na reguły moralne, na ideę dobra wspólnego, interesu publicznego, a tylko na skuteczność w partyjnej walce.

Choroba ma to do siebie, że jest zaraźliwa. I niestety ze „sceny politycznej” rozszerza się. Bitwa na górze wychodzi na ulice. W dniu Święta Niepodległości, które miało być świętem wszystkich Polaków, manifestacją narodowej jedności, mają chodzić po naszych miastach marsze i kontrmarsze. Obywatele patrzą na siebie coraz bardziej podejrzliwie, bo może ten drugi jest z obozu przeciwnego. Kłócą się w pracy, przy rodzinnej kolacji, w sklepie. Społeczeństwo zaczyna pękać, dzielić się w myśl logiki konfliktu narzuconej z góry, przez polityków. Dzieje się podobnie jak z kibicami drużyn piłkarskich, którym zaczyna być już obojętne, jaki będzie wynik meczu, bo tak czy owak chodzi o to, by pobić się z kibicami drugiej drużyny. A nawet już nie chodzi w ogóle o stadion i futbol, bo słynne ustawki i bitwy toczą się od stadionu daleko. W takiej atmosferze politycznej i medialnej pojawiają się już, niestety, śmiertelne przypadki i ofiary choroby, w tym strasznym, dosłownym sensie jak ten w Łodzi.

Jednostronnie wyostrzam moją diagnozę celowo, aby ukazać chorobę w całej jej grozie. Aby uchwycić jej złowieszczą istotę. Ale przecież to nie wszyscy politycy padają jej ofiarą. To być może nawet chora mniejszość, która jednak narzuca swój pożałowania godny styl. Bo sprostać chrześcijańskiemu wezwaniu, aby bity nadstawiał drugi policzek, jest tak po ludzku bardzo trudno. Ale to właśnie owa mniejszość dzięki chorym mediom zyskuje niebywałą widoczność, bo w studiu telewizyjnym dobrze jest zrobić „ustawkę”, a dziennikarz zamiast być moderatorem, kibicuje potyczce. Ale przecież chore media to też tylko ich część, może i mniejszość, które jednak prowokują do konkurencyjnego odwetu inne tytuły czy programy i tak choroba się rozszerza. I wreszcie nie wszyscy obywatele to klakierzy politycznych seriali i czytelnicy tabloidów. Wierzę, że ci, którzy nie dorośli jeszcze do rozumienia demokracji i swojej godnej roli w demokracji to coraz zmniejszająca się mniejszość.

Szansa wyjścia z choroby to tylko wielka, narodowa koalicja trzech sił: po pierwsze, światłych i rozumiejących ideę służby publicznej polityków, po drugie mediów, które przemawiają do rozumu czytelników, a nie do ich atawizmów, instynktów i emocji, oraz po trzecie i najważniejsze – rozumnych obywateli, których obraża absurd i nonsens, namiętności nieustannej walki, chwyty poniżej pasa i cała ta atmosfera wrogości i konfliktu. Którzy pragną, aby polityka im służyła, pomagała, rozwiązywała ich problemy, czyniła ich życie pełniejszym i szczęśliwszym. Na szczęście demokracja ma jeden lek na choroby demokracji. I jest on w rękach obywateli. Tym lekiem jest kartka wyborcza.

* Piotr Sztompka, socjolog, profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek rzeczywisty PAN.

 

 

TEMAT TYGODNIA,

„Kultura Liberalna” nr 96 (46/2010) z 9 listopada 2010 r.

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka