Przemysław Sadura
Big Society czy Big Mistake
Gdy mam się zastanawiać nad szansami realizacji w Polsce idei „Big Society” Camerona, to przed oczami staje mi… gigantyczny posąg Chrystusa Króla ze Świebodzina. Jest to kopia Chrystusa Zbawiciela z Rio de Janeiro, który dzięki dodatkowej koronie i nasypowi jest – jak podają media – „aż o trzy metry wyższy od oryginału”. I wszystko po to, aby pokazać coś, co wiedzą wszyscy. Oba imitatorskie pomysły skłaniają do postawienia tych samych pytań: czy kopiować, a jeśli tak, to co, po co i jak?
Niezależnie od tego, jak ocenimy polską transformację, z pewnością zgodzimy się, że cechował ją nacisk na rozwój imitacyjny. Sięgaliśmy po instytucje, programy i projekty realizowane (bądź wymyślane) w krajach z centrum systemu światowego i staraliśmy się je zaszczepić w naszych realiach. Jak to z przeszczepami – jedne przyjmowały się lepiej, a inne gorzej. Zwykle strategia naśladowcza niosła korzyści reformatorom: zwalniała z negocjowania rozwiązań, pozwalając odgórnie wprowadzać (rzekomo) całościowe rozwiązania, uwalniała od odpowiedzialności, z jaką wiązałoby się stosowanie autorskich rozwiązań, zarazem ukrywając autorstwo wielu z nich, legitymizując wprowadzone zmiany (w myśl zasady: skoro to samo mają w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii itd., znaczy, że jest dobre). Tego typu zmiany zwykle okazywały się mniej przyjemne dla reformowanych, ponieważ wiązały się z głębszym szokiem, niż gdyby były dopasowane do ich sytuacji, potrzeb, możliwości, a zarazem dawały mniejsze szanse na stosowanie oporu (to efekt globalizacji, to się dzieje wszędzie). Efekt ten został szczegółowo opisany przez polskich i zachodnich autorów, tak na poziomie pracy i życia codziennego (Elizabeth Dunn, Jane Hardy), jak i makrostruktur (Janine Wedel, Jadwiga Staniszkis).
Co miałoby nam dać przenoszenie konserwatywno-liberalnej idei budowy „Wielkiego społeczeństwa”? Znajdą się tacy, którzy będą upatrywać w programie Torysów recepty na wyjście z impasu polskiego społeczeństwa obywatelskiego. Zwalczenia apatii i nadania wigoru naszym organizacjom obywatelskim. Nic bardziej błędnego! Przyjrzyjmy się dobrze programowi „Big Society” i istocie naszych problemów z obywatelskim zaangażowaniem, a stanie się to jasne jak słońce. Program Torysów opiera się na kilku hasłach takich jak: wzmocnienie wspólnot lokalnych, pogłębienie decentralizacji władzy, wsparcie przedsiębiorczości społecznej, zachęcenie obywateli do większego zaangażowanie w życie swoich społeczności, upublicznieniu danych znajdujących się w zasobach administracji publicznej. Na tym poziomie ogólności całość brzmi świetnie. Wiele jednak wskazuje na to, że program stanowi zasłonę dymną mającą skrywać dalszą prywatyzację sektora usług publicznych. Przerzucenie odpowiedzialności za świadczenie usług społecznych na sektor non-profit ma ograniczyć koszty i zdjąć z państwa odpowiedzialność za ich jakość. W tym sensie nie jest to żadna innowacja, a raczej kontynuacja reform wprowadzanych przez laburzystów pod hasłem „Trzeciej drogi”.
Nie wiem, co tego typu program miałby dać Polsce, która od 20 lat oczekuje na wzrostu obywatelskiego zaangażowania i partycypacji coraz bardziej NGOizując społeczeństwo obywatelskie. „Marzyliśmy o społeczeństwie obywatelskim, a mamy całą masę organizacji pozarządowych (…), działających jak małe firmy”, skwitowała ten proces na łamach „Gazety Wyborczej” Agnieszka Graff, wywołując największą dyskusję na temat trzeciego sektora od początku transformacji. Reformy w stylu Blaira i Camerona wprowadzamy w Polsce odgórnie i oddolnie już od dawna. Efekty widać najbardziej w sferze usług. Mamy mnóstwo organizacji społecznych zajmujących się prowadzeniem przedszkoli i żadnej zajmującej się wywieraniem presji na wzrost liczby i jakości miejsc dla przedszkolaków w publicznych placówkach. Kilka dni temu uczestniczyłem jako ekspert-komentator w debacie przedwyborczej z kandydatami na urząd prezydenta Kalisza. Na uwagi mieszkańców dotyczące małej ilości żłobków, przedszkoli i placów zabaw reagowali podobnie: „Świetnie, zróbmy to razem. Wy załóżcie przedszkola, a my je dofinansujemy. Zbudujcie place zabaw, a my je zalegalizujemy”. Podejrzewam, że w wielu miastach Polski jest podobnie. Od lat mamy do czynienia z pełzającym wdrażaniem „Big Society” Camerona, tylko nie wiedzieliśmy, że się tak nazywa.
Zwalnianie państwa z jego obowiązków i towarzysząca temu biurokratyzacja oraz profesjonalizacja społeczeństwa obywatelskiego nie są specyfiką ani polską, ani brytyjską. Proces ten postępuje w UE i Stanach Zjednoczonych. Kto jednak wie, czy za chwilę Donald Tusk ze wsparciem Michała Boniego nie zechce ogłosić polskiej wersji „Wielkiego społeczeństwa”, co najwyżej dorzucając od siebie nasyp lub koronę? Tymczasem podobnie jak z Chrystusem ze Świebodzina – i bez tego już to mamy.
Czy mamy jednak coś, co mogłoby pomóc w budowie społeczeństwa obywatelskiego, pomysł na rozwój, który przełamując postkolonialne schematy myślenia, moglibyśmy zaproponować zamiast „Big Society”? Myślę, że tak. Czymś takim był np.: niezrealizowany pomysł Edwina Bendyka, aby przypomnieć zagubione etyczne i społeczne przesłanie pierwszej „Solidarności” w 30. rocznicę porozumień sierpniowych i zorganizować w Polsce Zielony Okrągły Stół. Debata z udziałem rządu, podmiotów politycznych, mediów i organizacji społecznych mogłaby wypracować nową umowę społeczną i nowy program modernizacji oparty na zrównoważonym rozwoju, zasadzie partnerstwa i społecznej odpowiedzialności. W ten sposób odrodzenie społeczeństwa obywatelskiego w epoce światowej zielonej rewolucji mogłoby odbyć się z naszym udziałem.
* Przemysław Sadura, adiunkt w Instytucie Socjologii UW, publicysta „Krytyki Politycznej”, redaktor i współautor książki „Polski odcień zieleni” wydanej przez Fundację im. Heinricha Bölla.
TEMAT TYGODNIA,
„Kultura Liberalna” nr 97 (47/2010) z 16 listopada 2010 r.
Inne tematy w dziale Polityka