Kultura Liberalna Kultura Liberalna
205
BLOG

WOLIN w nowym Temacie Tygodnia: Wiatr ze wschodu

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Polityka Obserwuj notkę 0

Szanowni Państwo, wbrew pozorom podziały z okresu zimnej wojny nie stały się historią. Dość spojrzeć na analizy Tony Judta czy Richarda Wolina, by zdać sobie sprawę, jak głębokie są stereotypy dzielące Europę na pół. Nie można udawać, że Stary Kontynent został zjednoczony i nie ma tu już nic do dodania. Niedawno ukazała się ciekawa książka Richarda Wolina „The Wind from the East. French Intellectuals, the Cultural Revolution, and the Legacy of the 1960`s”, w której Autor stwierdza między innymi: „jest godne uwagi, że po upływie czterdziestu lat rok 1968 pozostaje obowiązkowym punktem odniesienia dla współczesnej polityki”. W jaki sposób? Rodzima lewica mogła się zachwycać dziedzictwem lat 60., lecz są to tylko sentymentalne wizje, które z przeszłością nie mają wiele wspólnego. Rozprawiamy o 1989 roku, a tymczasem nawet co do europejskiej wizji 1968 roku nie ma zgody.

 

Richard Wolin

Wiatr ze wschodu

 

Jest godne uwagi, że po upływie czterdziestu lat rok 1968 pozostaje obowiązkowym punktem odniesienia dla współczesnej polityki. Jedną z obietnic Baracka Obamy złożonych podczas wyborów prezydenckich z 2008 roku było wzniesienie amerykańskiej polityki na płaszczyznę jedności, ponad podziałami z lat 60-tych. Podobnie podczas wyborów prezydenta Francji w 2007 roku dwójka kandydatów czuła się zobowiązana do zajęcia stanowiska wobec dziedzictwa maja 68’ roku. Dla ostatecznego zwycięzcy, Nicholasa Sarkozy’ego, wydarzenia roku 1968 służyły jako symbol negatywny. Wykorzystując społeczne poczucie braku bezpieczeństwa, wywołane serią zamieszek na imigranckich przedmieścia francuskich miast, Sarkozy określił Maj 68’ roku momentem zwrotnym w historii Francji, w którym zmalała rola władzy, a górę wzięła moralna anarchia.

Również w Niemczech lata 60. traktowane są jako ważny punkt odniesienia dla zrozumienia współczesnej polityki. W 2001 roku pojawiły się zdjęcia ukazujące ówczesnego ministra spraw zagranicznych i uczestnika rewolty 68’ roku Joshkę Fischera, ze złością rzucającego cegłą w policjanta podczas demonstracji z 1973 roku. Wśród konserwatystów obraz – przedstawiający konfrontację, która miała miejsce blisko 30 lat wcześniej – wywołał prawdziwą powódź oskarżeń, wedle których Fischer nie nadawał się na piastowane przez siebie stanowisko. Ujmując rzecz ogólniej, epizod ten dał początek fali analizowania niemieckiej narodowej duszy co do tego, jak opisać frapujący polityczny zgiełk sprzed trzech dekad.

Pod wieloma względami rok 1968 był annum mirabilis o globalnych politycznych reperkusjach. Widmo rewolucji zmaterializowało się w Pekinie, mieście Meksyk, Nowym Jorku, Chicago, Berlinie, Warszawie i Pradze, gdzie, co tragiczne, nadzieje na „socjalizm z ludzką twarzą” zostały brutalnie zmiażdżone przez gąsienice sowieckich czołgów.

Wiatr ze Wschodu

Historia zaczyna się od małej grupy goszystów – działaczy politycznych, którzy usytuowali siebie i swoje poglądy na lewo od Francuskiej Partii Komunistycznej – uczniów marksistowskiego filozofa Louisa Althussera z prestiżowej École Normale Supérieure. Zafascynowani wydarzeniami politycznymi, dokonującymi się na drugim końcu świata, zaczęli poważnie identyfikować się z Chinami Mao – które uznali za panaceum na wielorakie bolączki polityczne wielkomiejskiej Francji.

Nikt nie potrafił mówić po chińsku, nie było mowy o wiarygodnych informacjach o ówczesnych Chinach, jako że Mao skutecznie uniemożliwił dostęp do nich osobom z zewnątrz. Nie stanowiło to jednak problemu. Im mniej owi normaliens wiedzieli o Państwie Środka, tym lepiej pasowało to do ich celów. Chiny doby rewolucji kulturalnej stały się ekranem projekcyjnym, testem Rorschacha dla ich najskrytszych radykalnych nadziei i fantazji politycznych, które w gaulistowskiej Francji nie mogły znaleźć realnego ujścia. Stały się ucieleśnieniem „świetlanej utopijnej przyszłości”. Przez „stawanie się Chińczykiem”, przyjmowanie nowej tożsamości francuskiego wcielenia czerwonogwardzisty, dysydenccy althussersi starali się odkryć na nowo samych siebie. W ten sposób chcieli zmazać z siebie piętno potomków kolonistów i szerzej – burżuazji.

Francuska Partia Komunistyczna lubowała się w umniejszaniu maoistów ze względu na ich niewielką liczebność, jako groupuscule – małą grupę. Gdyby nie polityczna niezdarność rządu prezydenta Pompidou, który wiosną 1970 roku gwałtownie nakazał aresztowanie maoistowskich przywódców i zakazał kolportażu ich prasy, historia tej grupy byłaby, wobec szerszej perspektywy wydarzeń maja 68’ roku, tylko nieznacznym dodatkiem. Jednak ze względu na ciężką rękę owej władzy, nikomu nieznani maoiści z dnia na dzień stali się cause célèbre. Nie kto inny jak Jean Paul Sartre przejął maoistowską gazetę w geście oporu przed arbitralnym gestem polityków. Z kolei lider Rolling Stonesów Mick Jagger przerwał pewnego razu koncert na stadionie Palais des Sports, by zażądać zwolnienia uwięzionych maoistów. Nagle i niespodziewanie maoizm stał się elementem politycznego szyku. Zaczął przyciągać znaczących intelektualistów – Michela Foucaulta, jak i luminarzy „Tel Quel” w rodzaju Philippe’a Sollersa czy Julii Kristevej – którzy dostrzegli w maoizmie twórcze rozwiązanie męczącego Francję politycznego paraliżu. Partia Socjalistyczna była w kompletnym chaosie. Komuniści stali się „partią porządku”. Gauliści, z Pompidou na czele, dosadnie odmówili rezygnacji ze sprawowania władzy. A jednak to lewicowa groupuscule aktywna w Dzielnicy Łacińskiej w wielu aspektach stała się spadkobiercą emancypacyjnej pogoni Maja ’68.

To właśnie wtedy francuscy intelektualiści nauczyli się podążać za w równej mierze, jak przewodzić. W rezultacie 1968 roku i kontaktu z maoistami pożegnali się z jakobińsko-autorytarnym modelem politycznym, w którym wcześniej byli tak rozkochani. Przestali zachowywać się jak „mandaryni” i zinternalizowali cnoty demokratycznej pokory. W następstwie Maja ’68 dostosowali się do nowych form i sposobów walki społecznej. Pomajowa świadomość niesprawiedliwości polityki związanej z wertykalnym modelem góra-dół, wyczuliła ich na cnoty „społeczeństwa” i oddolnej walki politycznej. W konsekwencji francuskie życie intelektualne zostało całkowicie przeobrażone. Sartreański model intelektualisty zaangażowanego został podtrzymany, lecz jego treść totalnie zrekonfigurowana. Wgląd w słabości politycznej awangardy skłaniał pisarzy i myślicieli francuskich do przewartościowania Dreyfusowskiego uniwersalnego intelektualisty: intelektualisty, który miał zawstydzać posiadaczy władzy przez demonstrowanie ponadczasowych prawd moralnych.

Interpretacja w poszukiwaniu zdarzenia

Często mówi się, może tylko na wpół serio, że Maj ‘68 we Francji jest „interpretacją” w poszukiwaniu „zdarzenia” – w ten sposób historycy, eksperci i politycy zgodnie starali się narzucić sens intelektualny sekwencji zdarzeń, która na każdym kroku zdaje się przeciwstawiać możliwości stworzenia schludnej koncepcyjnej spójności.

Zarówno we Francji, jak i w Stanach Zjednoczonych, pomysł, że lata 60. były niekwestionowaną katastrofą, stał się zasadniczym elementem ideologii konserwatywnej. Po tej stronie Atlantyku jednym z powszechnych elementów neokonserwatywnego sposobu pisania historii, tłumaczących powojenny brak równowagi społecznej – miejskie zamieszki, użycie narkotyków, powiększoną liczbę rozwodów i spadek szacunku dla władzy – jest bezpośrednie wywodzenie ich od lat 60., nazywanych przez nich jedną z najbardziej katastrofalnych dekad w historii USA. Norman Podhoretz, jeden z ojców założycieli neokonserwatyzmu, uważa, że lata 60. oznaczały rozpoczęcie procesu nieodwracalnego schyłku kultury: „Audenowska tania i nieuczciwa dekada to były, oczywiście, lata 30.; jej przemyślne nadzieje koncentrowały się na konstrukcji raju dla robotników w Związku Sowieckim. Nasz odpowiednik tego okresu to lata 60., a ich mniej przemyślne nadzieje koncentrowały się nie na konstrukcji… lecz na destrukcji – destrukcji instytucji, które stworzyły amerykański styl życia”. W oczach Newt Gingrich, historia amerykańska przez 350 lat była narracyjnie koherentna, aż do lat 60., kiedy to ze względu na ekscesy liberalnych elit i kontrkulturowy hedonizm, wszystko uległo rozpadowi.

Filozof polityki i straussista Allan Bloom idzie o krok dalej sugerując, że nowa lewica była, w swej istocie, odrodzeniem Hitler Jugend. „Historia zawsze się powtarza – zauważa Bloom – uniwersytet amerykański lat 60. doświadczył tego samego demontażu struktury racjonalnego badania, jaki nastąpił w latach 30-tych na uniwersytecie niemieckim”. Stanowisko Blooma prezentuje niepokojący obraz uczelni obleganych przez podatne na przemoc  grupy afro-amerykańskich studentów. Oraz zazwyczaj liberalną administrację uniwersytetu, bez wahania uginającą się pod ich żądaniami. Tłum studentów, niby owce, czy lemingi, gnane irracjonalnym poparciem, po prostu dał się ponieść. Tymczasem wykształcone elity posiadające „właściwy rozum” – Bloom i jego kompani – miały być marginalizowane i odrzucane. Niby protagoniści platońskiej alegorii jaskini, widzieli oni światło słoneczne, tylko oni wiedzieli, gdzie naprawdę tkwi Prawda, lecz hoi polloi, zaślepiony pasją, odmawiał uwzględnienia ich rady. Jednak, gdy przychodzi do oceny przemocy i grabieży dokonywanych przez siły porządkowe, książka Blooma jest zastanawiająco milcząca.

Gdyby schwycić neokonserwatywną „konwencjonalną mądrość” o pokoleniu lat 60. i postawić ją na głowie, zapewne znaleźlibyśmy się znacznie bliżej prawdy. Zamiast być źródłem rozpowszechniającej się niemoralności generacja lat 60. była wyjątkowo „moralna”. Dla wielu działaczy, nakazy sprawiedliwości społecznej stały się obsesją, a „życie w prawdzie”, prawdziwym credo. Bractwo neokonów przeoczyło fakt, że aby stać się „jeźdźcem wolności” na Południu rządzonym przez prawa Jimiego Crowa, być gotowym zaryzykować aresztowanie na rzecz wolności słowa i zgromadzeń, demonstrować przeciwko niesprawiedliwym wojnom, spalić swoją kartę poboru do wojska, dobrowolnie wyemigrować zamiast zabijać – czego armia często wymagała – niewinnych cywilów, trzeba było mieć potężne zasoby odwagi cywilnej.

Skrucha intelektualistów

Od osiemnastego stulecia francuscy pisarze i intelektualiści cieszyli się statusem świeckiej arystokracji. W republikańskiej Francji funkcjonowali jako arbitrzy w sprawach Prawdy, Słuszności i Dobra. Trend ten osiągnął swój szczyt podczas sprawy Dreyfusa, gdy, pod kuratelą Emila Zoli, intelektualiści pomogli odwrócić niesprawiedliwość, której ofiarą padł niesłusznie uwięziony oficer.

W 1968 roku powstanie majowe przyniosło francuskim intelektualistom lekcję pokory. Nikt tego nie przewidział. Strukturaliści wypowiedzieli słynne oświadczenie, iż historyczna zmiana była iluzoryczna. „Wydarzenia” – stwierdzili – były sprawą przeszłości. Główny nurt lewicy spoglądał na francuską klasę robotniczą jako na tę, która wypełni wyznaczoną jej rolę grabarza kapitalizmu. Jednak, po prawdzie, francuscy robotnicy byli dość zadowoleni, mogąc cieszyć się owocami powojennej obfitości: les trentes glorieuses albo „wspaniałe trzydziestolecie”. Zatem, gdy majowa rewolta wybuchła, intelektualiści zostali zepchnięci do odegrania serii większych i mniejszych ról – zadań służebnych, do których owa dumna gildia była w przeważającej mierze nieprzyzwyczajona. W swoim iście marxisant odchyleniu powojenna francuska kultura polityczna była wciąż przede wszystkim skoncentrowana na miejscu pracy. A jednak rewolta wybuchła gdzie indziej: w Nanterre, na Sorbonie, i na krętych uliczkach Dzielnicy Łacińskiej. Jedynymi intelektualistami, którzy właściwie przewidzieli odmienione parametry rewolty, byli ci, którzy znajdowali się „na lewo od lewicy”: goszyści, związani z nowatorskimi, awangardowymi organizacjami, takimi jak Sytuacjoniści, czy Socialisme ou Barbarie. Jedną z cech charakterystycznych majowej rewolty było, że ideały demokracji bezpośredniej i kontroli pracowniczej przesunęły się z peryferii do centrum.

Patrząc wstecz, łatwo jest wykpiwać francuskich intelektualistów z ich nadmiernie łatwowierną maoistyczną tolerancją dla spraw politycznych. Dziś ekscesy i brutalność rewolucji kulturalnej zostały dobrze udokumentowane. Chiny również dawno zeszły z rewolucyjnego kursu, wyznaczonego przez Wielkiego Sternika. Mao mógł być uzdolnionym militarnym strategiem. Jednak gdy jego polityka została wprowadzona w życie, okazała się kapryśna, samolubna i napędzana rodzajem ideologicznej żarliwości, prowadzącej do gigantycznego chaosu oraz rujnująca miliony żyć ludzkich.

Gdyby dzieje francuskich intelektualistów i maoizmu były tylko opowieścią o głupocie politycznej, nie warto byłoby o nich nawet wspominać. Z dzisiejszego punktu widzenia maoistyczne upojenie, które ogarnęło Francję na początku lat siedemdziesiątych, jawi się jako pokoleniowy obrzęd przejścia. Dla studentów i intelektualistów identyfikacja z chińską rewolucją kulturalną stała się strategią ucieczki z kaftana bezpieczeństwa ortodoksyjnego marksizmu. Rewolucyjne Chiny bardzo wcześnie przestały być empirycznym punktem odniesienia, a stały się kliszą: projekcją goszystowskiego imaginarium politycznego. Jak później wyjaśniali sami maoiści, problemem stały się „Chiny w naszych głowach”. Figura „rewolucji kulturalnej” oderwała się od swoich azjatyckich korzeni geopolitycznych i, nieoczekiwanie dla wszystkich, wplotła się w wątek „krytyki życia codziennego”, wypracowanej przez kulturalną awangardę francuską lat sześćdziesiątych – podręcznikowy przykład niezamierzonych konsekwencji.

Majowy ruch był jutrzenką „intelektualisty-proroka”: pisarza czy myśliciela-celebryty, który przypisywał sobie uprzywilejowany wgląd w bieg historii i wytyczał marszrutę zamroczonym masom. Aktywiści ruchu studenckiego pomogli odkryć na nowo leksykon politycznego radykalizmu. Zaciekle przeciwstawiając się idei rewolucyjnej awangardy, wykonali oni ważny krok, spychając leninowski model na śmietnik historii.

Nowy duch pokory miał się wyrazić w koncepcji „intelektualisty szczególnego”, który dokonuje aktów kontestacji w konkretnych walkach lokalnych. Foucault i jego zwolennicy porzucili tym samym uświęconą tradycją rewolucyjną nadzieję na utopijną świetlaną przyszłość, wybierając „opór”, który zawsze był osadzony w określonych warunkach lokalnych.

Przyjęcie modelu intelektualisty szczególnego przez Foucaulta nie było jednak ostatnim słowem. Ludzie pokolenia roku 1968 uświadomili sobie, że nie mogą obyć się tak całkiem bez Dreyfusowskiego ideału intelektualisty uniwersalnego, który moralnie zawstydza władzę – jaka by ona nie była – stawiając jej przed oczy wyższe idee Prawdy i Sprawiedliwości. Druzgocący efekt pierwszego na Zachodzie wydania opisu sowieckich gułagów Sołżenicyna w roku 1975, wraz z ujawnieniem makabry Pól Śmierci w Kambodży – kolejny drastycznie poroniony eksperyment rewolucji kulturalnej – pozwoliły przekonać francuskich intelektualistów, że prawa człowieka znowu zasługują na uwagę. Niewielu wierzyło, że stanowią one polityczne panaceum. Większość jednak zgadzała się, że państwo prawa działa jak „magiczna ściana”, prawno-polityczny bufor, który pozwala powściągnąć despotyzm, a tym samym uniknąć najgorszego. W ten sposób antyautorytarny duch ruchu majowego stał się pożywką dla rozwoju przemyślanego i możliwego do utrzymania credo politycznego.

* Richard Wolin, historyk, politolog i prawnik. Profesor CUNY.

** Tłum. Robert Tomaszewski, Marta Bucholc i Karolina Wigura.

 

TEMAT TYGODNIA,

„Kultura Liberalna” nr 98 (48/2010) z 23 listopada 2010 r.

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka