Nie powinniśmy mieć nadmiernych nadziei, co do wpływu, jaki polska prezydencja wywrze na Unię Europejską w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Zmiany wprowadzone przez traktat lizboński znacznie ograniczyły rolę państwa przewodniczącego Radzie Unii Europejskiej i sprawiły, że jego możliwości działania są dziś dość ograniczone.
Polska powinna skupić się raczej na zarządzaniu bieżącymi sprawami Unii niż na inicjowaniu nowych przedsięwzięć. Na tym właśnie polega rola kraju sprawującego prezydencję, który funkcjonuje dziś przede wszystkim jako sekretariat obsługujący zebrania ministrów Rady. Wbrew pozorom nie jest to błahe zadanie i jak pokazały przykłady państw w ostatnim czasie przewodniczących Wspólnocie, obowiązki z nim związane mogą okazać się całkiem wymagające. Sprawując nadzór nad wszystkimi najważniejszymi wydarzeniami w Unii, Polska zwróci na siebie uwagę setek europejskich urzędników różnego szczebla, a to samo w sobie jest już ważnym wydarzeniem. Prezydencja to wielkie wyzwanie dla polskiej administracji, która powinna zaprezentować się jako rzetelna, komunikatywna i dobrze zorganizowana. Jeśli polski rząd dotrwa do końca grudnia bez poważnych wpadek, a dodatkowo uda mu się zorganizować szczyt w sprawie Partnerstwa Wschodniego, trzeba będzie uznać, że polskie władze dobrze wywiązały się ze swojego zadania.
Prezydencja to dobry okres, by Polska znalazła się w centrum uwagi, a dzięki temu mogła zwrócić uwagę na przemiany, jakie zaszły tu w ciągu ostatnich lat. Wielu ludzi na Zachodzie nadal uznaje Polskę za dziwaczny i zacofany kraj. Prezydencja może pomóc w obaleniu tych stereotypów. Znaczenie tego celu nie powinno być umniejszane, chociaż mam wrażenie, że często tak właśnie się dzieje. Szczególnie w polskiej prasie panuje tendencja do postrzegania roli Polski w czarno-białych barwach – jeśli nie będzie wielkim sukcesem, to znaczy, że była katastrofą. To nieprawda.
Czy oznacza to jednak, że Polska powinna odsunąć na bok wielkie bieżące problemy jak na przykłady kryzys strefy euro? Moim zdaniem niezwykle trudno byłoby Polsce opracować radykalnie nowatorskie rozwiązania tych trudności, a następnie uzyskać dla nich poparcie. To zadanie przede wszystkim Francji i Niemiec – ponieważ kryzys jest problemem zwłaszcza dla nich – oraz Wielkiej Brytanii, ponieważ to trzecia co do wielkości gospodarka Europy. Wszystkie te kraje już od dawna prowadzą intensywne zakulisowe rozmowy na temat możliwych rozwiązań. Próba kierowania tymi działaniami byłaby ze strony Warszawy błędem, ponieważ nie na tym polega jej rola. Najlepszym rozwiązaniem dla Polski będzie wspieranie już toczących się rozmów.
Wszystko, co napisałem wyżej, może wydawać się sprzeczne z tym, co kilka tygodni temu powiedział Donald Tusk w swoim wystąpieniu przed Parlamentem Europejskim. Premier mówił wówczas, że cele polskiej prezydencji są ambitne, a kiedy oświadczył, że lekarstwem na obecny kryzys jest nie mniej, ale więcej Europy, zaprezentował się jako zdeklarowany eurooptymista. Zgadzam się, że takie twierdzenia mogą być odbierane jako niewiarygodne przez wielu europejskich polityków czy też samych Europejczyków, ale wyobraźmy sobie, że Tusk powiedziałby w Parlamencie coś dokładnie odwrotnego – jaka wówczas byłaby reakcja parlamentarzystów i państw członkowskich? Polska obejmuje prezydencję w trudnym czasie, jej pole manewru jest ograniczone, ale to nie oznacza, że polski premier powinien w Parlamencie Europejskim ogłaszać śmierć Europy. Takie postępowanie byłoby nie tylko śmieszne, ale miałoby fatalne konsekwencje. Uwagi Donalda Tuska na temat zagrożeń związanych z nową falą eurosceptycyzmu i koniecznością odbudowy wiary w projekt europejski mogą mieć niewielki wpływ na Unię Europejską, ale nie zmienia to faktu, że były one i podbudowujące, i potrzebne. Unia byłaby dziś w znacznie trudniejszej sytuacji, gdyby prezydencję sprawował kraj aktywnie eurosceptyczny, jak na przykład Czechy. W tym sensie to, że właśnie Warszawa będzie kierowała pracami Rady Unii przez najbliższe sześć miesięcy, ma niebagatelne znaczenie.
Polska prezydencja prawdopodobnie będzie ważna także z jeszcze jednego powodu – jej koniec może być początkiem upadku rotacyjnego przewodnictwa. Warto zwrócić uwagę, że po Polsce przez najbliższych kilka lat prezydencji nie będzie sprawował żaden duży i politycznie znaczący kraj. Funkcję tę będzie pełnić kilka mniejszych, peryferycznych państw członkowskich – Cypr, Irlandia, Litwa i Grecja – aż do czasu, kiedy przejmą ją Włochy w drugiej połowie 2014 roku. Polska jest więc ostatnim dużym i – co ważniejsze – proeuropejskim krajem na tym stanowisku w najbliższym czasie. Po polskim przewodnictwie rola prezydencji prawdopodobnie zmaleje. Nie oznacza to bynajmniej, że Unia Europejska się rozpadnie, ale najpewniej będzie musiała się zmienić.
* Edward Lucas, brytyjski dziennikarz, specjalista ds. Europy Środkowej i Wschodniej tygodnika „The Economist”, autor książki „Nowa zimna wojna”.
** Tekst ukazał się nr 132 Kultury Liberalnej z 26 lipca 2011 r. (29/2011).
Inne tematy w dziale Polityka