W polskiej prezydencji dużo ważniejsza jest „polska” niż „prezydencja”, ponieważ nie jest to urząd, który dawałby dziś rzeczywistą władzę, a dodatkowo niesprzyjające są okoliczności, w których obejmujemy to stanowisko. Kryzys strefy euro oznacza po pierwsze, że na jedną z najważniejszych dla Unii spraw nie mamy w pełni wpływu, a po drugie powoduje, że wszelkie pomysły na wydawanie unijnych pieniędzy są odbierane z uzasadnioną nieufnością, co podcina skrzydła rozmaitym inicjatywom, jakie Polska miała.
To nie oznacza, że Polska ma jakiegoś wyjątkowego pecha. Prawdę mówiąc nie sądzę, by kiedykolwiek jakikolwiek kraj obejmował prezydencję w „dobrym” okresie – w Unii zawsze wiele się dzieje.
Rok temu Radzie Unii Europejskiej przewodniczyła Belgia i udało jej się wywiązać ze swoich zadań bez zarzutu, mimo że państwo przeżywało dramatyczny kryzys wewnętrzny. To niewątpliwie wielki sukces tego kraju. Z drugiej strony jednak Belgia sprawowała prezydencję w Unii już jedenaście razy i na dobrą sprawę nie zmieniło to szczególnie ani Belgii, ani samej Wspólnoty. Być może więc na polską rolę warto spojrzeć z belgijskiej perspektywy i nie oczekiwać przełomów, bo ich nie będzie. Prezydencja to kolejny administracyjny obowiązek, który spada na wszystkie państwa członkowskie. Należy się z niego wywiązać przyzwoicie i nie budować zamków z piasku, wierząc, że w sześć miesięcy zmienimy Europę.
Wszystkie te trudności oraz ograniczenia skłaniają niekiedy do formułowania tez, jakoby lepiej było, gdyby Polska porzuciła ambitne plany oddziaływania na całą politykę Unii i skoncentrowała się wyłącznie na zadaniach lokalnych, najbliższych naszemu interesowi narodowemu. Takie postawienie sprawy przypomina pytanie, czy lepiej myć ręce, czy nogi. Oba elementy polskiej polityki zagranicznej w ramach Unii Europejskiej – zarówno oddziaływanie na problemy odległe od nas pod względem geograficznym i politycznym, jak i promowanie lokalnych projektów – powinny być realizowane jednocześnie. Polska winna pokazać, że przewodniczenie w Unii to przewodniczenie całej Unii, nie zaś sposób na załatwienie własnych problemów. Należy wzmacniać taki standard przewodnictwa, w którym jest się odpowiedzialnym za całość Europy. Patrząc z tej perspektywy, Partnerstwo Wschodnie nadal jest bardzo ważnym projektem, ale musi być rozpatrywane w kontekście innych problemów, z jakimi Unia obecnie się mierzy – przede wszystkim kryzysu finansowego i wojny w Libii.
W konflikt w Libii polski rząd nie zdecydował się zaangażować i być może była to decyzja słuszna – choćby ze względu na ograniczenia finansowe. Problem polega na tym, że polskie władze nigdy się z tego kroku nie wytłumaczyły ani przed polską, ani przed europejską opinią publiczną. Jako przewodnicząca Wspólnocie, Polska powinna skupić się teraz na działaniu na rzecz wspólnej polityki unijnej, czyli mediować pomiędzy Niemcami, przeciwnymi tej interwencji, a Francją i Wielką Brytanią, chociaż prawdę mówiąc nasze pole manewru jest w tym zakresie niewielkie. Na polską inicjatywę siłą rzeczy nie ma tutaj miejsca.
O ile z wojny w Libii wykluczaliśmy się sami, o tyle z rozwiązania problemów strefy euro to nas wykluczono, a dokładniej zrobiła to Francja, wetując obecność na obradach ministra Rostowskiego. Polska nie jest jednak bez winy. Gdyby polskie władze wyraźnie określiły termin przystąpienia naszego kraju do strefy euro i podjęły stosowne ku temu działania, wówczas Francuzi mieliby o wiele większy kłopot z uzasadnieniem swojej decyzji o zablokowaniu udziału Polski w rozmowach. Francja zachowała się w tej sytuacji mało dyplomatycznie, ale też nie bez pewnej racji – odmówiono nam udziału w obradach klubu, którego nie jesteśmy członkiem. Bardzo ważne jest jednak, by ten w gruncie rzeczy marginalny konflikt nie zdominował innych aspektów polskiej prezydencji.
To jak na razie się udaje, co nie znaczy, że nasze dotychczasowe przewodnictwo było pozbawione zgrzytów. Polski pomysł, by kontrole na wewnętrznych granicach Schengen były podejmowane tylko wobec obywateli krajów spoza tej strefy, był całkowicie chybiony – bo jak niby ich odróżniać? Po kolorze skóry? Takie propozycje dowodzą niezrozumienia europejskich zasad i wartości, i mamy szczęście, że nie wykorzystano tej wpadki, by podważać zdolność Polski do kierowania Unią. Wydaje się, że pozostałe kraje członkowskie zgodziły się uznać, że był to jedynie lapsus.
Polskie przewodnictwo ma więc nadal szanse, by zostać zapamiętane jako stosunkowo bezproblemowe – nie dlatego, że rozwiąże wszystkie kłopoty Unii, ale dlatego że władze w Warszawie nie dostarczą jej nowych. Węgierska prezydencja była zdominowana przez politykę wewnętrzną i tak zostanie zapamiętana, prezydencję duńską może zdominować rosnąca niechęć wobec imigrantów w tym kraju, zaś cypryjską – trudne stosunki z Turcją, które de facto zamrożą negocjację Unii z Ankarą. Na tym tle Polska może przejść do historii jako kompetentny i spokojny przewodniczący.
To ważne przede wszystkim dla samych Polaków. Opinia publiczna w Polsce nadal zdaje się uważać, że z Polską należy się liczyć z powodu jakichś historycznych zaszłości, a nie po prostu ze względu na jej obecne znaczenie w Europie. Nasza pozycja w Unii nie wynika z tego, że pierwsi stawiliśmy czoło Hitlerowi, ani z tego, że to u nas narodziła się Solidarność, ale z tego, że jeśli podzielilibyśmy Europę na dwie części – tę, która jest sprawna i budzi nadzieję, i tę, która jest niesprawna i budzi niepokój – to Polska byłaby zdecydowanie w tej pierwszej z nich. W obliczu lęków, iż cały projekt Unii jest z gruntu wadliwy, Polska wnosi przekonanie i dowody na to, że jest inaczej. Z polskiej perspektywy wyraźniej widać korzyści, jakie Unia przyniosła poszczególnym swoim członkom, które to korzyści z perspektywy na przykład Belgii czy Niemiec już dawno się zbanalizowały.
Uważam, że Polska jest dobrze przygotowana do swojej roli. Natura samej prezydencji po zmianach traktatowych jest jednak taka, że wywalczyć w niej można niewiele, natomiast wszelkie niepowodzenia łatwo jest zapisać automatycznie na konto kraju sprawującego ten urząd. Niemniej mamy spore szanse na to, by witając Duńczyków na naszym miejscu, powiedzieć, że te sześć miesięcy wykorzystaliśmy całkiem sensownie. Korzyści z tego płynące będą polegały na poprawieniu wizerunku Polski – nie tylko w oczach innych krajów, ale miejmy nadzieję także samych Polaków.
* Konstanty Gebert, we wrześniu obejmie funkcję szefa warszawskiego biura European Council on Foreign Relations.
** Tekst ukazał się w nr 132 Kultury Liberalnej z 26 lipca 2011 (29/2011)
Inne tematy w dziale Polityka