W 2010 roku premier Tusk deklarował, że „żłobki są jego obsesją” i dlatego nawet w czasach kryzysu znajdą się na nie pieniądze*. Jednak tak zwana ustawa żłobkowa, która weszła w życie na początku 2011 roku okazała się wydmuszką, głownie dlatego, że na jej realizację przeznaczono śmiesznie mało pieniędzy, większość kosztów przerzucając na samorządy i samych rodziców. W efekcie liczba miejsc w żłobkach oraz liczba dziennych opiekunów nie wzrosły znacząco. Wzrosły za to koszty pobytu dzieci w istniejących placówkach – i to czasem o ponad 100 proc. Po raz kolejny okazało się, że nie da się prowadzić sensowej polityki społecznej bez znaczących nakładów finansowych.
Jednak słabość rozwiązań instytucjonalnych w kwestii opieki nad małymi dziećmi wynika nie tylko z krótkowzrocznej polityki społecznej, oporu kolejnych ministrów finansów bądź wiary decydentów w „niewidzialną rękę rynku”, która sama ureguluje „rynek usług opiekuńczych”. Przekonanie, że decyzja o posiadaniu dziecka jest indywidualnym wyborem, a jej skutki powinni ponosić tylko i wyłącznie rodzice (a w wersji bardziej ekstremalnej: matka), podziela duża część społeczeństwa. Aby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać komentarze pod dowolnym artykułem opisującym trudności finansowe, z jakimi zmagają się samotne matki. Na forum portalu Gazeta.pl pod tekstem „Samotne matki – menedżerki ubóstwa” niejaki /a quri3 stwierdza:
„A niby dlaczego mam się do tego dokładać? Niby dlaczego z moich podatków mają być opłacane skutki czyjejś niezaspokojonej chuci?”.
Tom.plamka zaś oddaje:
„Dzisiaj każdy wychodzi z założenia, że «się należy». Państwo ma dać, wszyscy mają się litować i pomagać. Nie chcę generalizować, ale w naszym społeczeństwie jest dużo sierot po komunie”.
A zatem „neoliberalny rasizm”, o którym pisała Ewa Charkiewicz, analizując reakcje na protesty bezdomnych kobiet w Wałbrzychu, ma się dobrze. Podobnie jak przekonanie, że rodzicami powinny zostawać tylko osoby z klasy średniej, dysponujące odpowiednim kapitałem społecznymi i finansowym. Ma to stanowić gwarancję, iż nigdy nie będą one potrzebowały żadnego wsparcia od państwa.
Można uznać, że takie opinie to wyraz zaczadzenia neoliberalną ideologią. Trudno jednak je zignorować, choćby ze względu na to, jak są dziś powszechne. Mantra „nie z moich podatków” dotyczy nie tylko finansów ale też tego, jak wyobrażamy sobie relację jednostka-państwo. Dlatego warto zadać pytanie: czy i w jakim stopniu prawo do posiadania dziecka jest prawem obywatelskim? I – co za tym idzie – czy gwarantem jego realizacji powinno być państwo, rozumiane jako wspólnota, w której wszyscy bierzemy udział? To pytanie wydaje się dziś szczególnie aktualne, nie tylko ze względu na popularność neoliberalnej wizji „społeczeństwa indywidualistów”. Rozwój medycyny, w tym szczególnie metod wspomaganego rozrodu, sprawia bowiem, że pojawiają się nie tylko nowe relacje rodzinne, ale też nowe dylematy związane z relacją państwo – jednostka. Aktualne dziś w Polsce pytanie, czy państwo powinno refundować zabiegi zapłodnienia pozaustrojowego, to nie tylko problem natury etycznej. To także pytanie o granice odpowiedzialności państwa, w tym także finansowej, za możliwość realizacji pragnień obywateli i obywatelek.
W Polsce istnieje kilkadziesiąt ośrodków, w których przeprowadza się zabiegi wspomaganego rozrodu, nazywane potocznie in vitro. Część klinik nie podlega jednak szczegółowej kontroli, bowiem brakuje aktu prawnego regulującego wprost kwestie biotechnologii, badań genetycznych oraz metod wspomaganego rozwoju. Polska nie ratyfikowała Konwencji o Prawach Człowieka i Biomedycynie z 1997 roku. W parlamencie jest co prawda pięć różnych projektów regulujących ten obszar, jednak ostry sprzeciw hierarchów Kościoła katolickiego skutecznie uniemożliwia rzetelną debatę. W rezultacie osoby cierpiące na niepłodność pozostają w zawieszeniu: między realiami wolnego rynku usług medycznych a dyskursem moralnego potępienia.
Z tej perspektywy jedynie refundacja wydaje się szansą na normalność, na ukrócenie nieetycznych praktyk i cierpienia osób, dla których in vitro może być jedyną szansą na potomstwo, a kilkanaście tysięcy złotych za jeden cykl to suma nie do zdobycia. Warto jednak zwrócić uwagę na to, jak będziemy uzasadniać konieczność refundacji. Przedstawiciele Stowarzyszenia „Nasz Bocian” – najbardziej aktywnej organizacji osób cierpiących na niepłodność – podkreślają, że WHO uznało niepłodność za chorobę, zaś in vitro to sposób na zwalczenie jej skutków. Zgodnie z tą interpretacją brak refundacji to dyskryminacja w dostępie do usług medycznych. Ograniczenie dostępu do procedury stanowi pogwałcenie uniwersalnej ludzkiej potrzeby zostania biologicznym rodzicem. Podobne założenie leży u podstaw twierdzenia, że państwo powinno zapewnić dostęp do żłobków i przedszkoli czy zadbać o wystarczająco długie, płatne urlopy rodzicielskie. Warto podkreślić, że głównym argumentem nie jest w tym przypadku opłacalność prorodzinnych rozwiązań, ale założenie, że państwo powinno zapewnić swoim obywatelom i obywatelkom możliwość realizacji stylu życia, jaki uznali dla siebie za najlepszy, a tak się składa, że większość ludzi po prostu chce mieć dzieci.
Tu jednak pojawia się jednak zasadniczy problem. Podstawą takiej argumentacji jest uznanie bycia biologicznym rodzicem za niepodważalną wartość; za prawo obywatelskie, którego realizacji powinno strzec państwo. A co z ludźmi, którzy nie chcą mieć dzieci? Czy państwo powinno być również gwarantem realizacji ich potrzeb, które uznaje za szczególnie ważne, mimo że nie są one związane z posiadaniem dziecka? To z jednej strony. A z drugiej – czy zapewnienie wszystkim dzieciom miejsc w żłobkach nie zwiększy nacisku pracodawców na kobiety, które wolałyby zostać w domu jak najdłużej? Co do in vitro, przykład Izraela pokazuje, że prawo do korzystania ze zdobyczy medycyny łatwo zmienia się w presję wywieraną na kobiety, by zapewniły fizyczną reprodukcję narodu, bez względu na ich pragnienia czy koszty zdrowotne, które mogą być efektem zapłodnienia in vitro. Jeśli bowiem niepłodność jest chorobą, to czy leczenie nie powinno być obowiązkiem wszystkich chorych? Czy refundacja in vitro – szczególnie jeśli nie wprowadzi się ograniczeń co do liczby cyklów – nie stanie się narzędziem nacisku na kobiety, by próbowały zajść w ciążę i to do skutku? O tym, że moje obawy nie są bezzasadne, świadczy nowy wątek na forum Naszego Bociana o nazwie „Świadoma bezdzietność”. Wbrew nazwie nie chodzi o osoby, które nie chcą mieć dzieci, ale o sytuację, gdy ktoś w pewnym momencie rezygnuje z walki o dziecko i kolejnych zabiegów. Jak pisze jedna z bocianowiczek, wparcie ze strony innych członków i członkiń często przeradza się w ogromną presję:
„Ja […] sama miałam momenty, kiedy musiałam z Bociana zniknąć, bo presja «do boju» była większa niż we mnie samej… rozbudzanie nadziei, doszukiwanie się objawów ciążowych, bo np. napisałam, że mi od rana słabo, człowiek wpadał w paranoję momentami.[…] I prawdą jest, że na takim forum jak bocian, napisać komuś «może sobie odpuść i pozwól na bycie szczęśliwą bez dziecka», to jak podpisać na siebie wyrok ukamienowania. Bo przecież to jest «odbieranie nadziei», a my się wspieramy do upadłego”.
Notabene, w tym samym czasie, gdy stworzono powyższy wątek, na portalu pojawiła reklama jednej z klinik, która oferuje program „in vitro do skutku w jednej cenie”. Dziś można przeczytać, że przedłużono czas trwania oferty ze względu na duże zainteresowanie potencjalnych rodziców. Perspektywa społecznej presji, by próbować zajść w ciążę bez względu na ewentualne koszty zdrowotne czy psychiczne, może się dziś wydawać odległa, ale czy taka jest rzeczywiście? Skądinąd wiadomo, że bezdzietne pary, szczególnie małżeńskie, są już dziś poddawane różnego rodzaju naciskom, a czasem wręcz społecznemu ostracyzmowi. O ile dla części z nich większa dostępność finansowa in vitro może oznaczać, że będą mogli spróbować zrealizować swoje pragnienia, dla innych – tych, którzy dzieci mieć nie chcą – oznacza to większy nacisk, by poddać się tej procedurze.
Moim zamiarem nie jest oczywiście krytykowanie pomysłu refundacji in vitro, bowiem trafia do mnie argument o nierównym dostępie do istniejących procedur medycznych. Nie oznacza to jednak, że argument ten wymazuje wszelkie wątpliwości. Wręcz przeciwnie. Sądzę, że jeśli chcemy odwoływać się do dyskursu równych praw, musimy do niego podchodzić krytycznie, pytając: równych dla kogo? W porównaniu z kim? Na jakiej podstawie? Jeśli nadrzędną wartością ma być możliwość dokonania wolnego wyboru, niezbędne jest zadanie pytania: czy wolny wybór jest w ogóle możliwy? A jeśli tak, to wolny od czego? I dla kogo?Problem nie dotyczy jedynie refundacji in vitro. Warto bowiem zadać sobie pytanie, czy zapewnienie wszystkim dzieciom miejsc w żłobkach nie zwiększy społecznej presji na „wyjście z domu” tych kobiet, które wolałyby zostać w nim jak najdłużej? Czy nie sprawi, że praca opiekuńcza, którą wciąż wykonują przecież głównie matki, nie będzie ceniona jeszcze mniej? Czy dostępność opieki instytucjonalnej nie będzie wykorzystywana przez niektórych pracodawców, by skłonić młode matki, czy – szerzej – młodych rodziców, by wrócili do pracy wcześniej, niż sami by tego chcieli? W sytuacji, gdy cena in vitro przekracza możliwości finansowe przeciętnej polskiej rodziny, a mniej niż 5% dzieci do lat 3 może w ogóle liczyć na miejsce w żłobku podobne pytania wydać się mogą absurdalne, a wątpliwości na wyrost. Sądzę jednak, że warto się nad nimi zastanowić, zanim wprowadzimy zmiany, które wydają się dziś tak pożądane. Nieufność wobec kategorii, którymi sami się posługujemy, w tym dyskursu „wolnego wyboru”, może pozwolić nam nie tylko na lepsze zrozumienie rzeczywistości, ale też i własnych potrzeb, pragnień i celów.
* „Gazeta Wyborcza” z 11 czerwca 2011 r.
** Elżbieta Korolczuk, doktor socjologii, autorka pracy doktorskiej o macierzyństwie w Polsce, redaktorka antologii tekstów naukowych na ten temat.
*** Tekst ukazał się w Kulturze Liberalnej z 20 grudnia 2011 r. (nr 154) w ramach Tematu Tygodnia Rozmnazanie Polaków. Więcej tekstów - Aleksandry SOŁTYSIAK, Renaty KIM, Tomasza LEONOWICZA i Moniki KSENEWICZ - CZYTAJ TUTAJ
Inne tematy w dziale Polityka