Uniwersytet Harvarda ogłosił niedawno nabór zgłoszeń na konferencję pt. „Jak zakończyć rewolucję?”. Pytanie to pojawia się pod koniec roku, w którym odbyło się wyjątkowo dużoniezakończonych rewolucji: masowych protestów, okupacji, wieców, które przekształcały się w kolejne wydarzenia medialne. Każda pora roku 2011 była sezonem protestów: po arabskiej wiośnie mówiono o „europejskim lecie” (nie tylko zresztą europejskim, bo protestowano też w Chile) i amerykańskiej „okupującej” jesieni. Przez chwilę wydawało się, że zima definitywnie ochłodzi oburzenie protestujących, kiedy – dla wielu zupełnie nieoczekiwanie – demonstranci pojawili się na ulicach miasta, gdzie mróz nie robi na nikim najmniejszego wrażenia: Moskwy. Choć zbyt wcześnie na podsumowania, niewykluczone, że zima okaże się zimą rosyjską. Problem polega jednak na tym, że z pozoru przynajmniej wszystkie te protesty kończą się właśnie tak, jak kończą się pory roku – po prostu mijają. Podczas gdy przez lata wydawało się, że w krajach takich jak Egipt czy Libia ze względu na terror (a w USA ze względu na indywidualizm i konsumpcjonizm) w ogóle żadnych protestów nie da się rozpocząć, rok 2011 można nazwać rokiem napoczętych, ale nieukończonych rewolucji (uncompleted revolutions). Po tym, jak pojawiło się co najmniej kilka sensownych odpowiedzi na pytanie „jak zacząć rewolucję?”, niezwykle rozsądni, systematyczni i po amerykańsku pragmatyczni harwardczycy zaczęli szukać odpowiedzi na pytanie, jak rewolucję zakończyć.
Poszukiwanie odpowiedzi na te i inne pytania (polityczne tak samo jak naukowe) jest istotnym elementem konstruktu nazywanego przez Zachód dumnie „społeczeństwem opartym na wiedzy” (knowledge society). Wedle starych filozoficznych kategorii różnica pomiędzy wiedzą i mądrością polega na tym, że wiedza jest zbiorem odpowiedzi (których zawsze gotowi byli udzielać mniej i bardziej popularni sofiści), mądrość natomiast (reprezentowana przez Sokratesa) polega na tym, by postawić naprawdę dobre pytanie. Naprawdę dobre pytanie poznaje się po tym, że niezależnie od tego, czy mamy na nie odpowiedź, zmienia nasze spojrzenie na odpowiedzi, których udzielaliśmy do tej pory. Społeczeństwo oparte na wiedzy niekoniecznie musi społeczeństwem opartym na mądrości i w gruncie rzeczy nic nie stoi na przeszkodzie, by było społeczeństwem głupim. Współczesny system edukacji, podobnie jak współczesne media kształtujące debaty polityczne, premiuje przede wszystkim odpowiedzi, których mamy udzielać niczym uczestnicy telewizyjnego teleturnieju: szybko, błyskotliwie i tak, by zmieścić się w ramach obowiązującego regulaminu.
Najpoważniejszym zarzutem stawianym hiszpańskim oburzonym i amerykańskim okupującym jest zarzut nieposiadania odpowiedzi. Prawdą jest, że protestujący zadali mnóstwo pytań (a kwestionowanie oczywistości obowiązującego status quo jest prawdopodobnie najbardziej filozoficzną częścią uprawiania polityki) i radykalnie zmienili język debaty publicznej. Podczas wszystkich protestacyjnych pór roku 2011 najciekawsze było obserwowanie, jak pewne kwestie, pojęcia, idee i wydarzenia przechodzą z domeny politycznego science fiction do domeny zwykłych rozmów w metrze i na rodzinnych podwieczorkach. A jednak po stu dniach okupacji, kilku tysiącach aresztowań, po setkach generalnych zgromadzeń, godzinach dyskusji i wreszcie po kilkunastu akcjach eksmitacyjnych, w wyniku których usunięto miasteczka namiotowe z przestrzeni publicznych amerykańskich miast, samopoczucie w bloku okupacyjnym jest niczym flauta w połowie rejsu: jesteśmy na środku jeziora, nikt nie ma ochoty wiosłować z powrotem do brzegu, ale jednocześnie nie do końca wiadomo, jak płynąć dalej, nie tylko jak udzielić, ale jak zacząć udzielać odpowiedzi na rewolucyjne pytanie „Co robić?”.
Każda potencjalna odpowiedź wydaje się tyleż kusząca, co zupełnie niewiarygodna i nie do pomyślenia w ramach istniejącego systemu, więc należą one do cichej i intymnej domeny wyobraźni niż do sporu na polityczne argumenty. Zlikwidować Wall Street? Anulować wszystkie długi publiczne? Zlikwidować agencje ratingowe i finansowy kapitalizm? Rozpocząć procesy bankierów? Wprowadzić dochód gwarantowany? Zwolnić wszystkich polityków i wylosować nowych? Większość potencjalnych odpowiedzi albo mieści się w kategorii fantastyki politycznej (tak jak przez lata zimnej wojny do gatunku fantastyki należały wizje upadku bloku wschodniego), albo jest zupełnie niesatysfakcjonująca. Fantastyczność pierwszych polega na tym, że żadna grupa ani żadne państwo nie ma mocy decyzyjnych, by je wprowadzić w życie, niepełność drugich – na tym, że wprowadzanie ich w jednym państwie byłoby zwykłą donkiszoterią. Właściwie wszyscy zgadzają się, na przykład, że władza agencji ratingowych jest ogromna, pozbawiona demokratycznej legitymacji i niezwykle szkodliwa, ale żaden rząd żadnego państwa nie ma odwagi, by niczym samotny jeździec apokalipsy publicznie ogłosić, iż od tej pory ma w nosie ratingi i nie będzie robić żadnych cięć. Ogromny zawód Obamą spowodowany był tym, że jego „Yes, we can” okazało się odnosić wyłącznie do tego, na co pozwala finansjera z Wall Street i sieciowe zależności globalnego kapitalizmu. O ile historia zna udane przypadki dekapitacji tyranów i dyktatorów, dekapitacja wielogłowej Hydry została opisana wyłącznie w mitach.
W świetle braku zasadniczych odpowiedzi wszystkie napoczęte rewolucje można by dużo łatwiej zignorować, gdyby nie ich wyjątkowa zbieżność czasowa – po latach bez protestów, protesty wybuchały jeden za drugim w całkowicie zaskakujących miejscach. Od dotychczasowego populizmu różniły się tym, że dostrzegały globalny wymiar problemu i nie szukały winy w „obcych” (np. imigrantach), lecz w samym systemie. Jeżeli – jak mówi w wywiadzie Susan Buck-Morss – istotą politycznego myślenia jest dostrzeżenie tej jedynej nowej rzeczy, kiedy wydaje nam się, że wszystko już było, pytanie o koniec rewolucji wydaje się zbyt niecierpliwe albo zwyczajnie źle postawione, ponieważ jest stawiane z perspektywy pojedynczych, rewolucyjnych wydarzeń, a nie ich globalnego konglomeratu. Jeżeli potraktujemy pytanie „Jak zakończyć rewolucję?” jako pytanie prawdziwie rewolucyjne, to najwłaściwszą odpowiedzią jest „nie kończyć, ale porządnie zacząć”. Z łatwością można wyobrazić sobie podręczniki historii, w których rok 2011 będzie początkiem początku, a pytanie w roku 2012 o koniec globalnej rewolucji wyda się wtedy pytaniem krótkowzrocznym. Jeśli globalny system wymaga nowego, globalnego rodzaju rewolucji, pytanie o koniec musi być zastąpione ciągle ponawianym pytaniem o początek – o to, jak z pojedynczych protestów budować globalną solidarność i jak zwyczajnie nie rozminąć się czasowo z innymi protestującymi.
Odpowiedź kryje się, moim zdaniem, w połączeniu jakże różnych strategii działania prezentowanych w wywiadach publikowanych w dzisiejszej „Kulturze Liberalnej”: strategii filozofa i strategii aktywisty. Ciągle od nowa zadając wielkie pytania o to, co dzisiaj wydaje się niemożliwe, powinniśmy robić wszystko, co możliwe, by legitymizować te pytania codzienną, „małą”, ale żmudną walką o poprawę losu jednostek i społeczeństw. Więc zamiast noworocznych postanowień na rok 2012 proponuję ćwiczenie polityczno-filozoficzne: 31 grudnia pomyśleć z całą mocą wyobraźni o jednej rzeczy, którą chcielibyśmy zmienić w naszym mieście, w naszej demokracji albo w naszej polityce (nawet jeśli wydają nam się niemożliwe), opowiedzieć o niej dziesięciu osobom (pięć z nich nie uwierzy) i razem z pozostałymi pięcioma zrobić trzy rzeczy, które przy odrobinie wysiłku da się zrobić, a które uczynią tę pierwszą rzecz chociaż odrobinę bardziej możliwą.
* Joanna Kusiak, socjolożka i miejska aktywistka, stała współpracowniczka „Kultury Liberalnej”, Fulbright Advanced Research Fellow na City University of New York.
*** Tekst ukazał się w Temacie Tygodnia Kultury Liberalnej nr 155 (52/2011) z 27 grudnia 2011- "Co to takiego ta demokracja?" . Więcej tekstów- Susan Buck-Morss, Srdji Popovica i Carla Gershmana- CZYTAJ DALEJ
Inne tematy w dziale Polityka