Skoro skuteczne zabiegi wymagają mrożenia zarodków, a większość z nich jest potem niszczona, to mamy do czynienia z aborcją na masową skalę. „Ależ zarodek nie jest człowiekiem, nie jest nawet płodem!” – odpowiedzą oponenci. Czy dyskuję o in vitro można wypchnąć z utartych torów?
Chociaż sondaże wskazują, że jedynie zdecydowana mniejszość Polaków chce zakazu zabiegów in vitro, to najlepiej słyszalne wydają się dziś argumenty prawicy domagającej się zakazu lub tak daleko posuniętych regulacji, że zabiegi staną się nieskuteczne. Można odnieść wrażenie, że duża część opinii publicznej uznała tę sprawę za nierozstrzygalną na drodze racjonalnej dyskusji (zakładając, że taką w ogóle w tej sprawie mamy) i pozostawiła ją do rozstrzygnięcia indywidualnemu sumieniu. Niestety, polska prawica rzadko pozostawia indywidualnemu sumieniu jakiekolwiek wybory i brak wygranej w nastrojach społecznych rekompensuje publicystyczną ofensywą.
Jej sukces jest niewątpliwy. Zdołała dyskusję o in vitro przestawić na te same tory, po których toczy się spór o aborcję. Argumentacja jest prosta: skoro skuteczne zabiegi wymagają mrożenia zarodków, a większość z nich jest potem niszczona, to mamy do czynienia z aborcją na masową skalę. „Ależ zarodek nie jest człowiekiem, nie jest nawet płodem!” – odpowiedzą oponenci. Na co prawicowi krytycy in vitro mają już gotową replikę: „Ile cech wystarczy, by uznać daną istotę za człowieka, to rozważania godne eugeników i rasistów, stąd już tylko krok do zabaw w Boga i do ludobójstwa”.
Jeśli zatrzymać się na dyskusji, czy zarodek jest, czy nie jest człowiekiem, to nieuchronne oskarżenia o eugenikę rzeczywiście ucinają cały spór. Sądzę jednak, że dyskusję można wypchnąć z utartych torów za pomocą dwóch argumentów.
Po pierwsze, in vitro od aborcji różni zdecydowanie intencja, jaka przyświeca obu zabiegom. Katolicka prawica może być niechętna podjęciu dyskusji o intencjach, tak jak to jest w wypadku sporu o aborcję, ale nie może jej zupełnie zignorować, zasłaniając się wyłącznie autorytetem Kościoła. W końcu nawet stanowisko kościelne w kwestii aborcji dopuszcza przeprowadzenie zabiegu, jeśli służy ocaleniu życia matki (choć namawia przy tym do „heroicznej” ofiary z życia). Zamiast podejmować nierozstrzygalną dyskusję o tym, czy zarodek jest, czy nie jest istotą ludzką, warto – jednak – spierać się o intencje i przyczyny.
Po drugie, nawet przy naturalnym zapłodnieniu nie wszystkie zarodki rozwijają się w płody, część jest odrzucana i wydalana przez organizm kobiety. Prawicowi przeciwnicy in vitro (usłyszałem to zdanie od Tomasza Terlikowskiego, dyskutując z nim w jednym z programów telewizyjnych) replikują: „Natura nie ponosi odpowiedzialności moralnej!”. Brzmi efektownie, tylko co to znaczy? Czy tę zasadę należałoby rozciągnąć na całą medycynę i nakazać, by nie podejmowała „odpowiedzialności moralnej”? Zabronić lekarzom uczenia się od natury i jakichkolwiek ingerencji w nią w celu ratowania zdrowia i życia? A może lepiej „odpowiedzialność moralną” pozostawić sumieniu, kategorii, która w prawicowej wersji nauki Kościoła występuje niestety nader rzadko. W przeciwnym wypadku prawicowi krytycy in vitro dopuszczają się tego samego, za co krytykują eugeników: usiłują zadekretować, co to znaczy istota ludzka.
* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.
** Tekst ukazał się w dziale "Temat tygodnia", w "Kultura Liberalna" nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.
Inne tematy w dziale Kultura