Ja mistrzyni uwodzenia, byłabym egoistką nie zdradzając tajemnic tej niełatwej sztuki!
Mam świadomość swych zalet i wad. Staram, się by tych pierwszych przybywało, a te drugie ...by sobie poszły w pierony.
W kilku sprawach jestem wręcz rewelacyjna, godna naśladowania.
Dziś skoncentruję się na jednej z nich.
Sztuka uwodzenia.
Tu mało kto mnie prześcignie. Autorzy poradników z tego zakresu powinni tylko spojrzeć na moje dokonania i edycja gotowa.
Wiem, gadać to każdy potrafi, jeszcze więcej potrafi się przechwalać.
Czas spojrzeć na fakty.
Dar uwodzenia mialam już w wieku przedszkolnym.
Kiedy spoglądam na fotki z tamtych lat - my zawsze razem.
Panie opiekunki wróżyły nam wręcz małżeństwo - kochane naiwne dziewczyny...jak się okazało.
Pamiętam jak dziś, godzina leżaczkowania. On obok mnie - ja obok niego. Szeptem zespoleni, by na nas nie pokrzykiwali. I z chęci bliskości chcialam pogłaskać go po pycholku...a tu jak nie tryśnie krew z okolic jego oka. Okazało się, że miałam źle obcięty paznokieć - stąd ranka.
Efekt - moi rodzice na dywanik. Jego rodzice zakazali nam się kontaktować - a my jak Romeo i Julia związani tajemnicą prawdy o tamtym zdarzeniu pozostaliśmy jednak posłuszni woli rodzicieli. Pierwszy potencjalny mąż odpłynął w dal.
Kilka lat później wizyta gościa nobliwego w naszym domu. To, że nietykalny bo duchowny - małe dziewczynki nie rozumieją. Wpatrzone jak w obrazek, bo i on obrazki rozdawał.
Już miłość grzeszna miała się okazję rozwinąć, gdy on funduje mały egzamin z katechezy.
- To powiedz mi gdzie urodził się Pan Jezus?
Rodzice z ulgą, bo takie łatwe pytanie.
Kapłan z dłonią na mej główce - jakby wiedza z nieba miała przejść do mego mózgu. Ale tu cisza, ja sparaliżowana egzaminem.
Dobrotliwy gość podpowiada:
- Na literę "B".
Uczucie ulgi i iluminacji rozpływa się w mej duszy i spokojnie odpowiadam:
- W Berlinie!
Kilka lat później /LO/ lekcja historii - student w ramach praktyk prowadzi lekcję. Nasza historyca za mymi plecami - bo siedziałam w ostatniej ławce.
Student jak z rekalmy popularnych wtedy amerykańskich papierosów.
Chciałam dotrzeć do jego serca poprzez mą aktywność.
I jego pytanie:
- Co wprowadzono do kościoła w tym a tym roku?
Podałam piersiczki do przodu - bo wiem wiem, wiem, przecież wiem!
Moja ręka pręży się w górze, by dał mi szansę na odpowiedź.
Wygrałam - wskazał mnie.
Wstaję więc kokieteryjnie wprawając swe ciało w koci akt uwodzenia i mówię:
- Wprowadzono ...impotencję!
Cisza w klasie, student czerwony, moja historyca dławi się ze śmiechu, bo o celibat chodziło... a mi się pomerdało.
Kolejna szansa na miłość płomienną minęła bezpowrotnie.
I znów lata potem.
On podobał mi się bardzo..ale starałam się tego nie okazywać.
I kiedyś letnia noc, my w dialogu...w końcu zbieram się na odwagę i mówię, że mam kogoś w sercu. On uważnie wpatruje się w me oczy i pyta:
- Znam go?
- Tak znasz go doskonale.
Moje serce mało mi nie wyskoczyło z osierdzia.
On:
- Myślę, że on też coś czuje do ciebie.
Wtedy pieśń anielska zapanowała w mej jaźni.
Jednak zaraz ogień błyskawicy strzelił mnie między oczy, bo on dodaje:
- Ale powiedz mu to, niech wie.
Zamarłam.
Przepłakalam swoje już w domu, a mój nocny rozmówca potem naddanie stwarzał sytuacje, bym była blisko kolesia, o którym on pomyślal...bo przecież nie ja.
Tak...jestem mistrzynią uwodzenia w sensie - jak tego nie robić.
Retrospektywa uświadomiła mi, że uwodzić to jedynie mnie można, a ja muszę zostać z łapkami na kołderce, i żadnych ruchów naddanych... bo sknocę sprawę....:)))
Nie, nie boli mnie to, że nie potrafię wabić mężczyzny w swe życie.
Bo tak naprawdę rozkoszne jest to, kiedy to mnie się wyłuskuje.
Tak jestem skomponowana, że inicjatywa to domena zainteresowanego mężczyzny.
A kiedy już ujmę w swą dłoń męską atencję....
No tak, ale to już całkiem inna historia..
:-))))
Inne tematy w dziale Rozmaitości