Przed wakacyjnym pożegnaniem chciałabym jeszcze podzielić się z Państwem kilkoma wrażeniami z Londynu, który odwiedziłam ponad miesiąc temu. Między bieganiem po mieście i zwiedzaniem oczywiście pisałam ale dopiero teraz udało mi się uporządkować notatki - skorzystałam z tego, że w polityce dzieje się obecnie nieco mniej niż zwykle (choć nie całkiem to prawda, bo wiele posunięć zagłuszonych jest EURO - ale tak czy tak sama mizeria, prawdę powiedziawszy!). Może ktoś z Państwa zechce oddać się lekturze tych tekstów w wolnych wakacyjno-urlopowych chwilach (sama też zawsze lubię czytać wtedy o podróżach), planuję 5 - 6 notek. Kolor wstępu to kolor Londynu, jaki najbardziej zapamiętałam - niebo jest tam bardziej szare (nawet w maju) a dokładnie ten odcień miały kwitnące właśnie piękne krzewy w londyńskich parkach, których niestety nie udało się mi jeszcze zidentyfikować.
Londyn (I): Kolory miasta i luka w edukacji
Luka w edukacji, pierwszy wyjazd do Londynu dopiero teraz - tak wyszło. Wiadomo, kiedyś w ogóle ciężko było się wydostać z PRLu. Gdy już można było, to znacznie bardziej pociągały mnie inne regiony (generalnie te z przyjemniejszym klimatem i lepszą kuchnią). Potem z przekory młodego wieku omijałam ten kierunek, choć podróżowanie stało się dużo bardziej dostępne - nie zamierzałam poddawać się upokarzającym i uciążliwym procedurom wizowym, szczególnie mając w pamięci przejścia jednej z moich przyjaciółek.
Jechała ona do swego chłopaka i na tę okoliczność była przez urzędników szczegółowo wypytywana o: ilość pokoi w mieszkaniu, ilość środków na koncie, co ją z owym chłopakiem łączy (nie wiadomo zresztą zupełnie, co na to urzędnikowi odpowiedzieć - łóżko np. czy może miłość platoniczna) i o jeszcze kilka innych równie ważnych spraw. Po całej tej procedurze w ambasadzie zresztą i tak omal nie cofnięto jej z lotniska do kraju (a bilety lotnicze były w tamtych czasach ogromnym wydatkiem), gdy na jedno z pytań wszechwładnego urzędnika ds. imigracji odpowiedziała nie po jego myśli. Nic podobnego u mnie nie wchodziło w grę, mogli sobie wypytywać innych ale nie mnie. Zwłaszcza, że ktoś z mojej dalszej rodziny nadstawiał swojego czasu karku za Anglię odbywając loty nad Atlantykiem - no trudno, stwierdziłam, przeżyję jakoś bez tej Anglii ale żaden odczłowieczony biurokrata nie będzie mnie wypytywał o ilość pokoi w domu ani o sprawy osobiste.
Czasy na szczęście zmieniły się, wizy już niepotrzebne a ja sama nieco dojrzałam i zamiast buntować się przeciwko administracji i biurokracji (i tak niewiele to da) zaczęłam nadrabiać luki w edukacji. Muszę powiedzieć, że warto było - Londyn jest pięknym i ciekawym miastem i rozumiem już wszystkich zafascynowanych metropolią. I choć niebo nad Morzem Sródziemnym czy nad Kazimierzem nad Wisłą ma zdecydowanie bardziej przyjazny odcień, to szara i zamglona londyńska aura też nie jest pozbawiona uroku. Ładnie prezentują się na jej tle tereny zielone (kolor zielony wydaje się tam bardzo intensywny, soczysty) i ciekawe kompozycje kwiatowe w skrzynkach i ogródkach. Przeważają w nich akcenty w różnych odcieniach zieleni - głównie bukszpany, bluszcze i inne rośliny wiecznie zielone, kwiaty stosowane są natomiast dość oszczędnie i zwykle ograniczają się do jednej barwnej plamy.
Co mi się najbardziej podobało? Oprócz wspaniałych muzeów, architektury oraz świetnie zorganizowanej komunikacji miejskiej (gęsta sieć metra, w dodatku przejrzyście opisana i zrozumiała nawet dla londyńskich debiutantów) przysłowiowy "angielski spokój". Wbrew wszelkim stereotypom Anglicy są ludźmi bardzo sympatycznymi i "wyluzowanymi". Gdy zdarzało się nam zabłądzić, pytane przez nas osoby dokładnie, z uśmiechem na twarzy i cierpliwością tłumaczyły drogę. Gdy ktoś kogoś przypadkiem potrąci natychmiast wszyscy - bardzo uprzejmie i z uśmiechem - przepraszają się nie dochodząc czyja to wina. Wszędzie słyszy się wówczas zamiast "gdzie się głupku pchasz", "gdzie leziesz" czy innego "pan nie wie, kto ja jestem" wyciszone i grzeczne "Sorry".
Raz byliśmy świadkami lekkiej stłuczki samochodowej. Panowie najspokojniej w świecie wysiedli z pojazdów, wymienili na spokojnie kilka zdań i wizytówki, spisali numery samochodów, podali sobie rękę na pożegnanie i odjechali. Dla osoby przyzwyczajonej do jeżdżenia po Warszawie to coś zupełnie niebywałego - żadnego wyzywania "gdzieś się wepchał baranie" (choć przysłowiowy baran na ulicach Warszawy brzmi dzisiaj już niemal niczym archaiczna uprzejmość z lepszych czasów), żadnych "k" i żadnych "ch". W tym wypadku byłabym nawet wielką zwolenniczką małpowania i przenoszenia brytyjskich zwyczajów na nasz grunt, niestety nasze "elyty" wolą z Zachodu małopwać coś zupełnie innego.
Co mi się w Londynie nie podobało? Przede wszystkim straszliwa drożyzna i to we wszystkim (hotele, żywność, wstępy - poza państwowymi muzeami - tu wstępy są nieodpłatne). No i dzikie tłumy ale te są oczywiście w pewnych miejscach nie do uniknięcia. Także rodzima kuchnia nie należy do najlepszych (co zresztą też jest prawdą powszechnie znaną) - rekompensatą w tej dziedzinie jest jednak bogata oferta barów i restauracji egzotycznych, szczególnie indyjskich.
C.d.n.
Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości