Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
379
BLOG

Londyn (V): Sandwicze i prążkowane garnitury

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

       Berkeley Square to jedno z najurokliwszych miejsc w mieście, w które dość rzadko docierają turyści a jeżeli już się jacyś pojawiają to na pewno nie ci przepadający za turystyczną masówką. Budynki wokół placu to mieszanka starego i nowego (z przewagą starego), domów prywatnych i siedzib firm. Srodek placu porośnięty jest starymi drzewami. Przy mglistej i ponuro-szarawej aurze wszystko razem tworzy dość ciekawą, nieco tajemniczą scenografię.

       Na skwer dotarliśmy po przedpołudniowym zwiedzaniu miasta, mniej więcej w porze obiadowej. Około godziny 13.00 z biur i firm znajdujących się wokół pustego dotąd placu dosłownie wylał się ludzki tłum, który natychmiast szczelnie zapełnił wszystkie okoliczne bary. Lunch time, wszystko jasne. Próbując przedostać się kawałek dalej obijaliśmy się o eleganckie panie w kostiumach Chanel i z torebkami Hermesa i panów w szytych na miarę prążkowanych garniturach. Byliśmy strasznie głodni i zmęczeni po kilkugodzinnym bieganiu po mieście, toteż naszym największym marzeniem było znalezienie jakiejś spokojnej restauracji czy kawiarenki, gdzie można by było przez chwilę w spokoju posiedzieć, odpocząć i posilić się.

       Niestety - żadnej "spokojnej restauracji" (czy choćby pizzerii) w tradycyjnym znaczeniu tego słowa ani kawiarni w okolicy nie było widać, wszędzie wokół dominowały bary z fast foodami. Natychmiast doszło do głębokiego sporu z nastoletnią częścią wycieczki, która uświadomiła nam w okrutny sposób, że: jesteśmy starzy, nie mamy pojęcia o świecie i w ogóle o niczym, nie wiemy co teraz "się" jada, zatruwamy innym życie jakimiś zgrzybiałymi kawiarniami i restauracjami. Dowiedzieliśmy się, że teraz ponoć jada "się" właśnie sandwicze (a w Londynie to już w ogóle obowiązkowo), mogą być jeszcze hamburgery (walczę z tym świństwem i proszę - zero efektów) i jeszcze co najwyżej jakieś chicken coś tam. Na pewno nie je "się" tego, co nam się wydaje, że jeść "się" powinno i w ogóle w żadnych staromodnych restauracjach. Koniec świata, koniec cywilizacji i kultury kulinarnej - w końcu skapitulowaliśmy, bo i co mieliśmy robić. Uległam nawet ja - ortodoksyjna przeciwniczka połykania gotowców w pośpiechu, która umartwia się i robi raczej własne kanapki i przekąski, żeby tylko nie wciskać w siebie i w bliskich jakiegoś przemysłowego badziewia. Wylądowaliśmy w barze z gotowcami.

       W sandwiczarni o wdzięcznej nazwie "Pret a manger" siedział przy zwykłych i ściśniętych jeden obok drugiego stolikach cały wykwintny tłum, który poprzednio tłoczył się na ulicy. Panie w kostiumikach i z wieloma karatami brylantów na palcach zajadały w najlepsze sandwicze prosto z papierów z zapijały je colą czy sokami z butelki. Obok nas siedziało kilku starszych, wytwornych dżentelmenów  w prążkowanych garniturach i  z bardzo eleganckimi dodatkami - i podobnie jak eleganckie panie z apetytem wcinali fast foody zapijając je napojami z butelki czy jakąś "coffee to go". Pomiędzy nimi wszystkimi od czasu do czasu mignęło nakrycie głowy ortodoksyjnego Zyda lub charakterystyczny turban Sikha. Zdarzało się, że gdzieś w eleganckim tłumie na Berkeley Square mignęły białe szaty jakiegoś przybysza z Bliskiego Wschodu.

       To właśnie cały Londyn - łączy wszystko to, czego połączenie wydaje się zupełnie nieprawdopodobne. Luz Londyńczyków jest zresztą bardzo sympatyczny choć mieszkańcy nieco sztywnych, kontynentalnych metropolii muszą się do niego dopiero przyzwyczaić. W końcu w eleganckich, konserwatywnych dzielnicach Paryża, Wiednia czy Monachium raczej to nie do pomyślenia, żeby tak wykwintne towarzystwo wcinało jakieś fast foody z papieru i zapijało je napojami z butelki czy z papierowych pojemników.  W Warszawie raczej też nie. Muszę jednak przyznać, że te londyńskie sandwicze okazały się wbrew przesądom całkiem smaczne mimo że po kilku dniach miałam ich trochę dosyć. Kilka pomysłów kupiłam nawet do własnej kuchni - szczególnie smaczny był wariant z chrupiącym bekonem z grilla, jakimś smarowidłem czosnkowym zamiast masła, parmezanem, cebulą i  rukolą  oraz inny - z pieczoną piersią kurczaka, sałatą, ziołami i chutneyem z mango.

       Młodzież w każdym razie wydała nam pozytywny atest, że pozbyliśmy się wreszcie przesądów i zrobiliśmy się "bardziej na luzie". W Londynie ponoć nawet mniej marudziliśmy i w ogóle dogadać można się było wreszcie z nami. Faktycznie chcąc nie chcąc wyszła z tego niezła frajda kulinarna, jako że fast foody są u nas w życiu stacjonarnym zabronione (choć zapewne istnieje "szara strefa", nie ma co robić sobie złudzeń).

C.d.n.

Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości