Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
1566
BLOG

Moje trzy czerwce, czyli '89, '92 i '93

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Święta, rocznice Obserwuj temat Obserwuj notkę 38

       Powoli okazuje się, że nową, niemalże losową datą dla najnowszej historii Polski staje się 4 czerwca. Data chyba niedobra. Przyniosła pół-wolne wybory i pozorny upadek komuny, obwieszczony dumnie w czerwcowy wieczór przez znaną aktorkę. Niby wszystko w porządku ale dziś widać bez dogłębnych analiz, że nie całkiem. Tak bywa – są dni i daty, które są niedobre.  

       Pierwszy 4 czerwca ’89 – przeszedł mi trochę bokiem. W okres „pierwszej Solidarności” wkroczyłam jako nastolatka i byłam zajęta zupełnie innymi sprawami. Nie znosiłam komuny, była mi szczególnie obrzydła po tym, gdy Ojca zmuszono do odejścia z instytucji, dla której wiele lat pracował (poparł „S” i jej działaczy w krytyce debilnych, partyjniackich i szkodliwych władz instytucji) i gdy po prostu zaczęła nam w oczy zaglądać bieda. Poza tym moje dni były wypełnione nauką i wieloma zajęciami a bardziej niż sytuacją polityczną interesowałam się kolegą z równoległej klasy grającym wyczynowo w koszykówkę. W czasie studiów działalność wywrotowa ominęła mnie z powodów jak wyżej, poza tym byłam na trudnym wydziale i nie miałam zbyt wiele czasu. W ogóle poruszałam się na uboczu ówczesnych wydarzeń.  

       Obserwowałam jednak wszystko dość dokładnie i w czerwcu ’89 miałam wrażenie, że coś wyparowało, że ludzie nie są już tak entuzjastyczni jak w roku ’80, że właściwie wszystko stało się płaskie i nijakie. Jakby nikt nie robił sobie na nic nadziei i jakby większość była pochłonięta walką z biedą i z życiem codziennym. To moje bardzo osobiste wrażenia, trudno mi dziś powiedzieć, czy tak było faktycznie, czy tylko ja to tak widziałam. Wśród znajomych i członków rodziny zaangażowanych kiedyś po stronie „S” też nie wyczuwałam już większego entuzjazmu, widziałam natomiast entuzjazm nienawiści do ludzi „S” po stronie nielicznych znajomych z tej drugiej strony. Czasami przy okazjach rodzinno-towarzyskich próbowałam z nimi dyskutować ale było to  bezcelowe. Rodzice byli natomiast dość sceptyczni co do rozwoju wypadków – uważali, że dla zasady trzeba oddać głos na „S”, przeciwko komunie, z drugiej strony mieli jednak wiele zastrzeżeń do niektórych działaczy, szczególnie do ich działalności z poprzedniego okresu.

       I tak poszliśmy głosować. O ile pamiętam była ładna pogoda (jak nie, proszę o korektę) a po tym dniu właściwie nie zauważyłam, żeby się coś konkretnie zmieniło poza tym, że w bliższym i dalszym otoczeniu widziałam, jak często ludzie zaangażowani w „S” nie bardzo radzili sobie z nową rzeczywistością zaś ludzie komuny po przejściowych tarapatach bardzo szybko zaczęli sobie radzić całkiem dobrze. Postrzegałam to jako przewrotność dziejów. Następne lata pamiętam jako okres ciągłych awantur i sporego chaosu - politycznego i ekonomicznego oraz obrzydliwego zakłamania. Jednym słowem – wszystko, co się działo nie przekonywało mnie, wręcz odpychało.  

       Po pewnym czasie tych perturbacji pojawiła się na scenie politycznej pierwsza osoba, która wydała mi się przekonująca a nie jedynie „mniejszym złem” – mowa o Premierze Olszewskim. Akurat miałam wtedy prywatnie i zawodowo bardzo gorący okres więc o jakimkolwiek zaangażowaniu politycznym nie było mowy, kibicowałam jednak cały czas jego rządowi, choć w moim ówczesnym środowisku zawodowym Premier Olszewski był odsądzany od czci i wiary. Właściwie nie wiadomo, dlaczego - nikt z „salonu” czy tam „warszawki” rzucający gdzieś między pracą a przerwą slogany w rodzaju „debil”, „nienawistnik”, „najgłupszy premier” nie uzasadnił tego rzeczowo. Ot po prostu, ktoś tam nadał, że „debil” – no to „debil”. Od czasu do czasu okazywało się przy jakiejś rozmowie przy kawie czy w innych okolicznościach, że jednak nie wszyscy tak myślą, że całkiem wielu też uważa go za „Swojego Premiera” ale presja i terror środowiska były zbyt duże, aby ktokolwiek odważył się to wyartykułować. I tak doczekałam do mojego drugiego 4 czerwca – w ’92, kiedy obalano Rząd Premiera Olszewskiego. Oglądałam wstrząsającą transmisję z „nocnej zmiany” z najbliższą rodziną i wszyscy myśleliśmy podobnie – to był sprytnie przeprowadzony przewrót po mało sprytnym załatwieniu sprawy lustracji. Po czerwcowej, nieprzespanej nocy byłam roztrzęsiona. Zastanawiałam się wtedy, chyba jedyny raz w życiu, czy nie walnąć wszystkim i nie zaangażować się w jakiś sposób w politykę. Na szczęście, gdy emocje opadły, zdecydowałam inaczej. 

        Trzeci pamiętny 4 czerwca miałam rok później. Na co dzień, w pracy, jakoś przystosowałam się do warunków, robiłam dalej swoje i udawałam, że puszczam mimo uszu uwagi moich przemądrzałych a w gruncie rzeczy niezbyt dobrze poinformowanych kolegów i koleżanek w rodzaju „ochchchch… jak dobrze, że tych nienawistników już odsunięto i że wreszcie rządzą mądrzy ludzie…” Im więcej tego słyszałam i im więcej widziałam ich, obnoszących się z jedynie słusznymi okładkami przedstawiającymi złośliwie powykrzywianego Jana Olszewskiego czy braci Kaczyńskich, tym bardziej zagłębiałam się w pracę i zdobywanie dodatkowych kwalifikacji – to była jedyna recepta na przetrwanie. W pierwszą rocznicę obalenia Rządu Premiera Olszewskiego zdecydowałam się iść na manifestację, stwierdziłam, że jest mi wszystko jedno, czy ktoś z "salonu" mnie tam zobaczy. Zobaczy, to zobaczy, doniesie gdzieś, to doniesie - ewentualnymi problemami i stratami finansowymi pomartwię się później.

       Poszliśmy z całą rodziną. To było coś niesamowitego. Był to czas, w którym w IIIRP właściwie można było manifestować o wszystko – o jakieś równouprawnienia, o prawa zwierząt, przeciwko dyktaturze w czymś tam, przeciwko wojnie gdzieś tam. Można było latać przebranym czy półnago, jako Hare Kriszna i jako wyznawca najgłupszej sekty. I nikt w tym nie przeszkadzał, żadne wojsko, żadna policja, żadne służby. Nie wolno było za to jednego – manifestować poparcia dla Premiera Olszewskiego. Gdy przyszliśmy na Plac Trzech Krzyży (miejsce rozpoczęcia manifestacji) wszystko wyglądało bardzo niedobrze – ilość policji w bojowym rynsztunku była przerażająca, ostatnio takie coś widziałam za komuny w stanie wojennym. Mama przestraszyła się, postanowiliśmy z całym towarzystwem, że ja pójdę się przelecieć i zobaczyć, co się dzieje w Al.Ujazdowskich a reszta usiądzie w kawiarni-ogródku przy placu. W Al.Ujazdowskich było nie lepiej, wszędzie stały jakieś oddziały, w niektórych miejscach trwały już jakieś potyczki. Wróciłam do kawiarni i powiedziałam, że zostajemy tutaj, dalej nawet nie ma się co pchać – wszystko wyglądało strasznie. Na Pl.Trzech Krzyży tymczasem zaczęli się gromadzić ludzie i jeszcze więcej oddziałów policji. Siedzieliśmy cały czas w ogródku i staraliśmy się oceniać na bieżąco sytuację, gdy nagle zza rogu przeleciał jakiś oddział w bojowym rynsztunku w kierunku manifestacji. Dosłownie przeciął ogródek, ludzie odskoczyli na bok, przetrącili kilka krzeseł i stolików. Złapałam Mamę i odciągnęłam ją jak najdalej w bok, Tacie, kuzynowi i kuzynce też udało się jakoś odskoczyć, inaczej chyba przetrąciliby i nas. Mama była nerwowo wykończona, toteż zdecydowaliśmy, że Rodzice wycofają się i będą próbować złapać taksówkę do domu. Ja z kuzynami postanowiliśmy jeszcze zostać i w miarę możliwości obejrzeć wszystko na żywo – choć wiele tego nie było, głównie przepychanki między manifestującymi a policjantami i zagrodzone przejścia. I tyle o 4 czerwca i o obalaniu komuny i demokracji w IIIRP. 

       Niestety, z powodu powyższych doświadczeń jestem bardzo sceptyczna wobec wszystkich inicjatyw powołujących się na tę datę, która dla mnie kojarzy się przede wszystkim z obłudą IIIRP. 


P.S. Jest to notka o charakterze wspomnieniowym, osobistym. Dlatego też wszelkie durne wpisy w rodzaju "kłamiesz", "udajesz bohaterkę a jesteś...", itd. itp., podobnie jak wpisy chamskie, prowokacyjne i niestosowne będą usuwane a ich autorzy w przypadku uporczywego trollowania banowani.


Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura