„Wszystko zawdzięczam sobie” słyszymy czasami taką odpowiedź na pytanie o osiągnięty sukces. Ale dziś nie będzie o mrzonkach, jak to można z pucybuta awansować na milionera. Dzisiejsza notka ma bardziej osobisty charakter.
Jakiś czas temu brałem udział w pewnym przedsięwzięciu – we współczesnej nowomowie mówi się na to „projekt”. Miałem w nim swój udział, zresztą bardzo istotny – beze mnie nie miałoby ono sensu. Swój kawałek wykonywałem rzeczowo i porządnie. Przygotowałem się najlepiej jak potrafiłem i odliczałem dni do startu. Gotowy na 100%.
Ale kilka dni przed terminem wcale nie byłem pewien tych procentów. Najpierw zepsuł mi się samochód. Niby nic wielkiego – diagnoza wykazała, że trzeba wymienić jedną część, wystarczy ją sprowadzić, znaleźć mechanika i już. Niestety to „już” umiejscowione było w kalendarzu po terminie. Nie wzbudziło to wielkiego niepokoju, bo przecież mam rodzinę, znajomych – mogę pożyczyć wóz, by spokojnie dojechać na miejsce. Nie lubię uzależniać się od innych, ale jak nie ma innego wyjścia…
Prawdziwy kłopot urodził się dzień przed wyjazdem, kiedy zachorowało mi dziecko. Nadchodzi noc, na drugi dzień rano mamy wyjeżdżać, choroba się zaognia. Wtedy zdałem sobie sprawę, że całe wydarzenie może się w ogóle nie odbyć. Kilka miesięcy przygotowań, na miejsce oprócz mnie ma przyjechać setka uczestników, wszystko zapięte na ostatni guzik. Beze mnie przedsięwzięcie upadnie. Ale rodzina jest ważniejsza – nie mogę zostawić dziecka, które wygląda, jakby lada godzina miało trafić do szpitala.
Szczęśliwie ranek przynosi lepsze wiadomości. Stan chorego znacząco się poprawia, kryzys był ciężki, ale krótki. Dogaduję się telefonicznie z lekarzem, który akurat będzie na miejscu, żeby skontrolował chorobę dziecka, jak już dojedziemy. Wyjeżdżamy.
Udało się. Mimo to na własnej skórze odczułem, jak niepewne są nasze plany i najbardziej przemyślane przedsięwzięcia. Jedni zobaczą w tej historii palec Boży, inni najzwyklejszy przypadek. Przypomniałem sobie słowa „Cóż masz, czego byś nie otrzymał”. Bo przecież oprócz mnie było tam kilka innych osób, równie jak ja „niezastąpionych” i każda z nich też wykonała ciężką pracę, by się udało. I każdej mogło się zdarzyć coś, co zniweczyłoby nasze wspólne działania.
P.S.
Jeśli chodzi o moją chorą pociechę, to wyjazd „wyszedł jej na zdrowie”. Dosłownie. Ów znajomy lekarz na miejscu poznał się na chorobie i po zaaplikowaniu odpowiedniej kuracji, kłopoty szybko się skończyły.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo