Wbrew temu co czasami można przeczytać w niektórych recenzjach entuzjastów, saga o Harrym Potterze wypełniona jest typowymi schematami, co nie jest dziwne, gdyż bajkowe opowieści o czarownicach i walce dobra ze złem, należą do żelaznego zestawu lektur od wielu dziesiątek lat. Nie stanowi to bynajmniej jakiejś ujmy, wszak wiadomo nie od dziś, że już starożytni Grecy... Właśnie obecności w hogwardzkich opowieściach motywów rodem z (pop)kultury, poświęcona będzie niniejsza notka.
Mocno rzucającym się w oczy chwytem stosowanym przez autorkę, jest „deus ex machina”, pochodzące od starożytnych Greków właśnie. Niespodziewane wtrącenia do fabuły, słabo uzasadnione wcześniejszymi wydarzeniami, zmieniły zakończenia części pierwszej, drugiej i czwartej. Oczywiście na szczęśliwe. Rowling zrobiła to jednak na tyle sprawnie, że jako czytelnik nie czułem wielkiego zgrzytu. Nawet jeśli uznamy że cudowne ocalenia Harry'ego zawdzięczamy sztuczkom fabularnym, to uczciwie trzeba przyznać, że w finałowych „Darach śmierci” splatają się one w fenomenalną konstrukcję, gdzie nic nie jest przypadkowe!
Skoro pisałem o rozwiązaniach fabularnych – finał „Więźnia Azkabanu” stanowi przykład niesamowitej pomysłowości. Możemy przeczytać, jak zafundować bohaterom podróż w czasie, mającą w zamierzeniu zmienić niedobrą, choć całkiem niedawną przeszłość, tak by nie nadziać się na rafy paradoksu dziadka.
Pierwsza część, „Kamień filozoficzny” stanowi zestaw typowych motywów popkulturowych. Główny bohater żyje sobie nie wiedząc o swoim prawdziwym przeznaczeniu – zupełnie jak Luke Skywalker na Tatooine. Kiedy poznaje prawdę, jest ona dla niego zaskoczeniem. Spotyka jednak mistrza, który pomaga zdobywać kolejne etapy wtajemniczenia. W trakcie dowiaduje się, że przyjdzie mu się zmierzyć z kimś naprawdę złym i naprawdę groźnym. Niestety, albo i stety, do konfrontacji przystępuje sam, bez swojego mistrza – Kenobi też zostawia Luke'a, zanim ten zniszczy Gwiazdę Śmierci. Jak widać schemat goni schemat, ale skoro nikt nie robił z tego powodu wyrzutów Ursuli Le Guin, gdy opublikowała „Czarnoksiężnika z Archipelagu”, to ja też tak nie zrobię.
Na marginesie: fanom przygód Pottera szczerze polecam lekturę „Czarnoksiężnika z Archipelagu”. Nie jest wielkim tomiszczem, więc przeczytać można szybko, a sprawi dużo radości w odnajdywaniu kolejnych podobieństw między obiema książkami. Na przykład to, że główni bohaterowie są uczniami w szkołach czarodziejstwa. A jest tych analogii więcej! Swoją drogą, że też nikt nie zarzucał Le Guin rozpowszechniania okultyzmu to się dziwię! OK. Le Guin była Amerykanką, a nie Angielką – to wiele wyjaśnia :).
Pomysłowe korzystanie z typowych klisz fabularnych jest domeną ostatniej część czyli „Darów śmierci”. Czego tam nie ma: Dowiadujemy się, że Snape jest typowym Wallenrodem i jako podwójny agent musi zginąć. Napisałem już, że do ostatecznej rozgrywki nasz bohater poszedł sam, bez mistrza: Dumbledore zginął w poprzedniej części.
Każdy szanujący się pozytywny bohater kryminału musi choć raz zadać sobie pytanie: „Czy w pogoni za złoczyńcą, nie staję się do niego podobny?”. W sadze również występuje motyw podobieństwa Harry’ego i Voldemorta, ale jest rozegrany niezwykle sprytnie. Tym bardziej, że bez naciągactwa umożliwi realizację kolejnego typowego elementu rozmaitego rodzaju przygodówek: „Zabili go i uciekł”. Ponieważ koncept tego „zabili” jest naprawdę przedni, nie będę spojlerował na czym polega, choć pewnie i tak już wszyscy wiedzą.
Na koniec znów wrócę do „Gwiezdnych Wojen”, a ściślej do ich końcówki – kiedyś dla żartu wykłócałem się z synem i jego kolegą, że pierwsza część filmu nazywała się po prostu „Gwiezdne Wojny”, a trzecia i ostatnia „Powrót Jedi” i niech tak zostanie – Luke wygrał dopiero wtedy, gdy zrezygnował z agresji i złości. W nieco innej formie temat ten występuje w wielu bajkach dla dzieci: „tylko uczciwy jest w stanie pokonać zło”, albo „zło dobrem zwyciężysz”. Harry też zdaje sobie sprawę, że to nie jego umiejętności techniczne i siła rzucanych zaklęć, pozwolą mu pokonać Voldemorta.
Autorka bardzo sprawnie wykorzystuje typowe i często spotykane motywy kultury rozrywkowej. Nie ulega im jednak, ale pomysłowo przetwarza. Dzięki temu lektura jej książek, a już szczególnie finałowej, sprawia tyle radości, kiedy to po pierwszym wrażeniu zaskoczenia nagłym zwrotem akcji, stwierdzamy, że całkowicie logicznie wynika z „deus ex machina” zastosowanego we wcześniejszych tomach.
* * *
Skoro piszę o lekturze dla dzieci i młodzieży: Właśnie mój syn przerabia w szkole „Tomka w krainie kangurów”. Przy okazji jego lektury, przeczytałem sobie urywki i jestem głęboko zniesmaczony. Tytułowy bohater jest dumny z faktu, że zabił kangura – przewodnika stada. Oprócz Tomka są i inni. Na przykład jeden ze myśliwych objaśnia zasady polowania na emu: tak długo trzeba gonić strusia, waląc go biczem, aż ten padnie z wysiłku. I pomyśleć, że to Pottera spalili za zły wpływ na czytelników…
(dopisane po krytycznych komentarzach Y.greka i Bruna) Zdopingowany komentarzami przeczytałem już większą część „Tomka w krainie kangurów” i zasadniczo przyznaję rację krytykom. Książka broni się i dziś. Do zalet trzeba zaliczyć: przytomny patriotyzm, postać głównego bohatera z którą młodzi czytelnicy mogliby się utożsamić, brak złudzeń co do „cywilizacji białego człowieka=cywilizacji śmierci”. Zdarzają się jednak elementy, które współcześnie mogą drażnić: na przykład wydźwięk sceny z pieniążkiem w zębach był dość obrzydliwy. Informacyjny (biologiczno-geograficzny) piasek, który dziś może nawet niektórych śmieszyć, jest zdaje się nie do końca przez autora przemyślany. A przecież wystarczyłoby oprócz informacji zdobyć się na próbę syntezy – czytelnik naczyta się o bezgrzebieniowcach i nie zgadnie, że brak grzebienia (nie chodzi o ten na głowie) jest kluczowy.
No to jeszcze tylko raport z placu boju – chodzi o bój czytelniczy mojego dziecięcia: Tomek niestety dość sromotnie przegrywa z panem Kleksem i Narnią. Nie mówiąc o Mikołajku :)
Komentarze