Premier Tusk niespodziewanie stał się zwolennikiem restrykcyjnego zakazu wymierzania kar cielesnych, obowiązującego już w najbardziej poprawnych politycznie państwach, traktujących poprawność polityczną jak religię. Pomysł jest tak piramidalnie głupi i szkodliwy, że wyliczając jego wady oraz obalając argumenty jego zwolenników, trudno się zdecydować, od czego zacząć.
Najczęściej przytaczanym - i najbardziej bałamutnym - argumentem na rzecz zakazu jest ten stworzony na zasadzie nieuchronnej równi pochyłej: od wymierzenia klapsa prosta droga prowadzi do maltretowania, katowania i zabijania dzieci. (Szczególną formą tego absurdalnego i fałszywego argumentu jest zarzucanie przeciwnikom zakazu, że są zwolennikami maltretowania dzieci.) Stwierdzenie to ma tyle sensu co uznanie, że szarpanie się za włosy dwóch trzylatków w piaskownicy prostą drogą prowadzi do morderstwa, a poczynienie koleżance uwagi, że ładnie wygląda, jest wstępem do brutalnego gwałtu. Używający tego argumentu - i w ogóle zwolennicy całkowitego zakazu kar cielesnych - wydają się brać rozbrat z tym, co niezbędne dla trwania i funkcjonowania normalnego państwa: ze zdrowym rozsądkiem. Zdrowy rozsądek zaś mówi, że granica między daniem klapsa a maltretowaniem dziecka jest oczywista i nie ma tu żadnego prostego przełożenia - choćby nawet nie dało się tego ująć w sposób jednoznaczny w przepisach prawa.
To jest zresztą kolejny argument: trzeba zakazać bicia dzieci w ogóle, bo trudno odróżnić klaps od znęcania się i nie sposób zdefiniować go w prawie. Tyle że przepisy prawa mają to do siebie, że nigdy nie są wiernym odwzorowaniem rzeczywistości. Sprawą policji, prokuratury i sądu jest ich dointerpretowanie. Przepisy, karzące za maltretowanie dzieci, już istnieją. Jeśli mimo to takich przypadków jest dużo, to przyczyny mogą być dwie: po pierwsze, więcej tego typu informacji dociera do mediów; po drugie - organizacje powołane do zapobiegania i ścigania takich przypadków nie spełniają dobrze swojej roli w ramach istniejących przepisów. Byłaby to zatem kwestia opieki społecznej, policji, prokuratury. Sposobem naprawy sytuacji jest oczywiście usprawnienie tych instytucji, nie tworzenie kolejnych przepisów.
Ale lewicowi idealiści mniemają, że sytuacja polepszy się od samego wprowadzenia ustawowych zakazów. To oczywiście bzdura. Jeśli system nie jest efektywny przy obecnych rozwiązaniach, to tym bardziej nie będzie przy nowych, dużo szerszych.
I tu dochodzimy do jednego z zasadniczych argumentów przeciwko zakazowi. Państwo polskie jest skrajnie nieefektywne w egzekwowaniu istniejących przepisów (przykładów jest całe mnóstwo, od przepisów ruchu drogowego, poprzez jazdę bez biletu, na podatkach kończąc). W rzeczywistości nie służą one ułożeniu porządku w państwie, ale mają być potencjalnym narzędziem uporania się z niewygodnymi osobami.
W praktyce, gdyby przepis został wprowadzony, sytuacja wyglądałaby tak, że w 99 procentach przypadków byłby martwy, zaś wykorzystany by został w pozostałym 1 procencie wobec ludzi, których z jakichś powodów należałoby skompromitować, poddać ostracyzmowi, zniszczyć.
Cała masa argumentów zwolenników zakazu zalicza się do sfery marzeń i skrajnego, szkodliwego idealizmu. Tak jest np. z twierdzeniem, że zakaz „uwrażliwi i wychowa społeczeństwo". Bzdura. Kto ma katować dzieci, i tak będzie to robił, tak samo jak dziś, bo na ludzi z patologicznych środowisk żadne „uwrażliwianie" nie działa. Mają gdzieś kampanie społeczne, apele i listy otwarte. Strach przed karą - także, bo przecież już dziś za katowanie dziecko teoretycznie mogą pójść siedzieć. W strachu będą natomiast normalni, porządni rodzice, którzy lekkiego klapsa uznają za dopuszczalną metodę wychowawczą.
Jest oczywiście cała grupa argumentów o lewicowej proweniencji, sprowadzających się do tego, że „dziecko nie jest przedmiotem". Oczywiście, że nie jest. Jest natomiast podmiotem władzy rodzicielskiej i osobą niedojrzałą, niezdolną do pełnowartościowych sądów i ocen. To oczywiste dla każdego socjologa, psychologa i rodzica. „Upodmiotawianie" dziecka to prosta droga do wychowania całego pokolenia Pawków Morozowów, którzy w imię swojej „godności" będą denuncjować rodziców za klapsa, a może i za to, że nie pozwolili im oglądać dobranocki. Czy bowiem nie jest to „dręczenie psychiczne"? Tu akurat argument typu slippery slope ma jak najbardziej sens. Zresztą denuncjacja nie musi wynikać z jakiejś złej woli. Wystarczy zwykła, dziecinna niedojrzałość, w wyniku której dziecko nie będzie sobie zdawać sprawy ze skutków swojego działania. A jeśli państwo będzie do donosicielstwa zachęcać, liczba fałszywych oskarżeń będzie rosła. Zresztą nawet te prawdziwe, dotyczące zwykłych klapsów, będą tragedią.
Pojawia się też czasem kompletnie już niepojęty argument, że skoro można bić dzieci, to czemu nie zezwolić na bicie dorosłych. U jego podstawy leży przyjęcie oczywiście fałszywego założenia, że identyczna jest sytuacja i konstrukcja psychiczna dorosłego, obcego człowieka i dziecka w zależności od swoich rodziców.
W całej tej sprawie najgorsze jest, że pomysł wziął się z czystego koniunkturalizmu ekipy Tuska. Była po prostu potrzeba wpisania się w jakiś aktualny problem z nowym, nośnym pomysłem i PR-owcy premiera wymyślili, że reanimują szaleńcze pomysły lewicy sprzed paru lat. Nadzieja w tym, że premier, wyczulony na podmuchy opinii publicznej jak puszczony luzem żagielek, wystraszy się reakcji tejże i pomysł po cichu umrze gdzieś w sejmowej komisji. Z drugiej jednak strony różne szalone lewackie umysły, pragnące praktycznej realizacji hasła „wszystkie dzieci są nasze" - czyli państwowe - wyczuły koniunkturę i tak łatwo zbyć się nie dadzą.
Fakt, że tego typu idea pojawia się w rządzie podobno konserwatywno-liberalnym, zakrawa na kpinę. I o tej - kolejnej - kpinie z wyborców warto pamiętać.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka