Awantura wokół stanu zdrowia premiera i prezydenta to kolejne Himalaje idiotyzmu w szczycie ogórkowego sezonu. Ale nie do końca, bo owszem, temat nie powinien w ogóle zaistnieć, jednak nie dlatego, że jest nieistotny, ale dlatego, że powinien być czymś naturalnym, przyjmowanym mimochodem i bez sensacji. Cóż, kiedy takich tematów w polskiej polityce już w zasadzie nie ma, a największy banał urasta na kilka dni lub godzin do rangi superniusa.
Sondaże pokazały, że Polaków specjalnie stran zdrowia polityków nie interesuje, a raport o zdrowiu premiera traktują jako chwyt propagandowy (być może to oznaki, że wizerunkowa gra Tuska staje się zbyt nachalna i grubymi nićmi szyta), ale z drugiej strony chętnie by się dowiedzieli, jaki właściwie jest. Wszyscy już wiedzą, że w USA raporty o stanie zdrowia prezydentów są jawne i regularnie publikowane. U nas stronnicy prezydenta Kaczyńskiego tłumaczą, że tych akurat amerykańskich wzorców nie należy przekładać na polski grunt, bo w Europie jest „więcej prywatności". To żadne uzasadnienie. Fakt, że w Europie obowiązują jakieś niepisane tabu nie znaczy, że są one dobre. Wolałbym od posłów PiS usłyszeć raczej rzeczowe uzasadnienie, dlaczego to obywatele nie mogliby się zapoznać ze stanem zdrowia najwyższych urzędników państwowych.
Owszem, jeden argument się pojawia: że zostałoby to wykorzystane w rozgrywce politycznej. Argument kiepski, bo jeśli się wchodzi w politykę, to w politycznej rozgrywce z zasady może zostać wykorzystane wszystko, co dotyczy polityka i jest to sytuacja normalna. Znów dobrym przykładem są USA, gdzie sfera prywatności w kampanii prezydenckiej, a i później, właściwie nie istnieje. A amerykańska demokracja ma się świetnie.
Zresztą prezydent mógłby wykorzystać sprawę raportu o stanie zdrowia na własną korzyść, gdyby go szybko opublikował, zamykając usta Palikotowi i innym. Tymczasem Lech Kaczyński - który to już raz? - zamiast zgrabnego politycznego chwytu zaliczył wpadkę, i to potrójną. Raz, bo jego minister Michał Kamiński swego czasu zapowiadał publikację takiego raportu, a teraz okazało się, że jego wypowiedź była „nieutoryzowana". Co oczywiście stawia Kancelarię Prezydenta w kiepskim świetle, potwierdzając opowieści o panującym tam chaosie i wojenkach podjazdowych.
Dwa - bo sytuację wykorzystał propagandowo Donald Tusk, publikując swój raport i tym samym pokazując, że on w przeciwieństwie do prezydenta nie ma nic do ukrycia.
Trzy - bo odmowa ze strony prezydenta pozwala podejrzewać, iż w raporcie znalazłoby się coś niewygodnego. W przeciwnym razie w jaki mianowicie sposób ów raport miałby być wykorzystany przeciwko prezydentowi?
Że to wszystko wojna propagandowa? Jasne, ale na tym też polega polityka. A ja, jako zwykły obywatel, chciałbym akurat wiedzieć, czy mój premier albo prezydent ma np. chorobę wieńcową, która może oznaczać poważne problemy w trakcie pełnienia urzędu.
***
Z radością dowiedziałem się, że temat napisów na tablicach upamiętniających zamach von Stauffenberga, o czym pisałem kilka dni temu, podjął dzisiaj „Nasz Dziennik", prosząc o wypowiedź historyków, a nawet zwracając się w tej sprawie do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Wielka tylko szkoda, że z charakterystyczną dla siebie rzetelnością „ND" nie wspomniał ani słowem, że temat zaczerpnął z mojego bloga. Ale to, być może, byłoby ideologicznie niesłuszne i nie do pogodzenia z tezami, wpajanymi czytelnikom tej gazety.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka