Teoria o awarii steru wysokości wydaje się być prawdopodobna. Jednak po dokładnym przemyśleniu sprawy i przedyskutowaniu jej z kilkoma ludźmi uznałem, że ma ona jedną poważną dziurę. Mianowicie awaria steru wysokości byłaby zaznaczona w zapisach czarnych skrzynek. Trzebaby więc założyć, że po pierwsze Rosjanie zmodyfikowali czarne skrzynki, po drugie Polacy posłusznie przemilczeli nieścisłość i żaden z ekspertów nie pisnął słowa. Nie jest to nie do pomyślenia zważywszy na to, iż ujawnienie informacji o takiej awarii przez Polskę zapewne skutkowałoby natychmiastowym zerwaniem przez Rosję stosunków dyplomatycznych z Polską.
Pytanie brzmi: dlaczego Putin miałby ryzykować, że wykryta zostanie awaria, będzie jakiś przeciek i będzie problem z ukryciem tego? Czy nie miałby lepszego sposobu? I czy renoma rosyjskiego producenta Tupolewów naprawdę byłaby warta całego tego cyrku z dezinformacją w pierwszych dniach po katastrofie? Ostatecznie cały świat wie od dawna, że Tu-154 to szmelc, dlatego nikt poważny już nimi nie lata.
Pozostaje też inny myk. Otóż gwałtowna utrata wysokości w stenogramach zbiega się ze znajdującym się tam jarem. Znalazłem w Necie wykres lotu Tupolewa z uwzględnieniem terenu autorstwa Siergieja Amelina.

Powyższy obrazek w większych rozmiarach znajdziecie TUTAJ. Warto się przyjrzeć.
Zauważmy, komenda „odchodzimy” pada, kiedy samolot znajduje się po drugiej stronie wyrwy przed pasem startowym. Szybkie schodzenie więc to nie tylko opadanie samolotu w dół, ale też grunt podnoszący się w górę. Wysokość mierzona jest przez nawigatora radiowysokościomierzem, czyli od gruntu. Wcale nie jest takie oczywiste, że samolot spadał. Mógł lecieć normalnie, tylko po prostu w tym miejscu teren się gwałtownie wznosi, w rezultacie samolot szybko zbliżał się do ziemi. Z wykresu wynika, że powodem katastrofy była nie tyle jakaś usterka, ile po prostu piloci za bardzo się zniżyli i zostali zmyleni przez radiowysokościomierz. Gdy padła komenda odejścia na drugi krąg, było już za późno. Samolot nie zdołał się wzbić.
Załoga wiedziała o charakterystycznym ukształtowaniu terenu. W stenogramach o 10:30:45 z ust drugiego pilota pada stwierdzenie: „Najgorsze tam jest, że jest dziura tam”. To jasno udowadnia, że piloci brali poprawkę na ukształtowanie terenu. Dlaczego zatem się „nie wyrobili”?
Ciekawą kwestię poruszył kisiel na swoim blogu. Spójrzmy na zdjęcie radiolatarni NDB w Smoleńsku zrobione krótko po katastrofie rządowego Tupolewa.

Radiolatarnia jak radiolatarnia, choć zaufania nie wzbudza. Ale cóż to stoi po lewej od radiolatarni? Ano tu mamy bardzo ciekawe odkrycie. Jest to samobieżna radiolatarnia NDB ze zwiniętą anteną. A oto taka sama samobieżna radiolatarnia rozwinięta i gotowa do pracy.

Pytanie co robiła samobieżna radiolatarnia NDB w Smoleńsku kilka dni po katastrofie? Ktoś akurat miał ją pod ręką? Fakt, mogła tam być z uwagi na awaryjność nadajników NDB, które w oszałamiająco dobrym stanie nie były, ale system NDB wymaga oblatania. A poza tym przy nieprecyzyjności NDB awaria jednego z nadajników w sumie nie zmienia aż tak wiele.
Wracając do samobieżnych NDB, zacytujęjaybee komentarz, jaki pojawił się pod jednym z artykułów na Niezależna.pl
Wyjaśnieniem byłaby fałszywa "bliższa" radiolatarnia po drugiej stronie wąwozu - włączona, gdy samolot jest mniej więcej w połowie drogi między "dalszą" (6km od lotniska), a "bliższą". W tym momencie autopilot przestawia się na fałszywą radiolatarnię, którą mija na założonej wysokości 100m wg barycznego. Załoga jest pewna, że jest nad lotniskiem i nawigator zaczyna podawać wysokość wg radiowysokościomierza, a piloci schodzą do 80m nad dnem wąwozu (który biorą za lotnisko) i wtedy dopiero orientują się, że to nie lotnisko. 2-gi pilot krzyczy "odchodzimy", ale samolot leci jeszcze przez 5 sekund w dół z powodu bezwładności. Ponieważ nie jest nad płaskim terenem, nie wyrabia i trafia w drzewa.
Autopilot był ustawiony w taki sposób, że umożliwiał w pewnym zakresie korekty ręczne. Dodatkowo należy zauważyć, że pilot nie mógł Tupolewa poderwać ot tak, natychmiast. Bez właściwej prędkości pojawiłoby się ryzyko „przeciągnięcia”, co pogorszyłoby sytuację zamiast ją polepszyć.
Przy takiej mgle (nadal akutualna jest teza, że o mgłę mógł zadbać Ił-76 krążący nad lotniskiem od dwóch godzin) postawienie radiolatarni na progu pochyłości i zmylenie pilotów co do pozycji pasa startowego oznaczałoby w połączeniu z charakterystycznym ukształtowaniem terenu praktycznie pewną katastrofę. Dla absolutnej pewności zapewne nad lotniskiem znajdował się Ił-76, który wcześniej testował fałszywą radiolatarnię, a teraz się by pojawił w razie potrzeby przed Tupolewem i złapał go w smugę gazów wylotowych gdyby pilotowi udało się jednak jakimś cudem uratować samolot przed walnięciem w drzewa.
Oczywiście można zapytać, jakim cudem nikt nie zwuważył rozstawionej mobilnej radiolatarni. Ale po pierwsze była mgła. Po drugie radiolatarnia stałaby niemal u progu pasa, a tam rzadko kiedy ktoś się kręci zwłaszcza, gdy ląduje lub próbuje lądować trzy samoloty w ciągu godziny. Po trzecie to jest teren wojskowy, więc raczej nikt tam się nie kręcił bez potrzeby. Co innego potem, gdy już było wiadomo, że stało się coś niezwykłego.
Przypomnijmy fragment artykułu o meaconingu, który teraz nam się przyda.
19 października 1986 r. na terytorium RPA rozbił się Tu-134 z prokomunistycznym prezydentem Mozambiku na pokładzie (oprócz niego w samolocie znajdowały się 43 osoby, w tym kilkunastu ministrów i innych ważnych urzędników tego państwa). Podobnie jak w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem, maszyna roztrzaskała się, odchyliwszy się wcześniej o 37 stopni od właściwego toru lotu, a piloci obniżali samolot, zachowując się tak, jakby nie mieli świadomości, na jakiej wysokości się znajdują. Zignorowali też – tak jak polska załoga – sygnał ostrzegawczy GWPS, który włączył się 32 sekundy przed upadkiem.
Po katastrofie południowoafrykańska policja zabrała wszystkie czarne skrzynki, odmawiając poddania ich niezależnemu badaniu. Oficjalny raport przygotowany przez śledczych RPA do złudzenia przypominał ustalenia Rosjan ws. katastrofy pod Smoleńskiem. Jego tezy były następujące:
-
samolot prezydenta Mozambiku był w pełni sprawny,
-
wykluczono akt terroru lub sabotażu,
-
załoga nie przestrzegała procedur obowiązujących przy lądowaniu,
-
załoga zignorowała ostrzeżenia GWPS.
Rosjanie, którzy w katastrofie stracili wiernego sojusznika, gwałtownie oprotestowali raport komisji południowoafrykańskiej. Oskarżyli władze RPA o zamach polegający na... zakłóceniu sygnału satelitarnego samolotu. Wskazywały na to okoliczności wypadku, bardzo przypominające zresztą – jak już wspomnieliśmy – to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem.
Po kilkunastu latach okazało się, że w tym akurat przypadku rację mieli komuniści. W styczniu 2003 r. Hans Louw, były agent służb specjalnych rasistowskiego reżimu RPA, przyznał, że samolot został strącony wskutek celowego zakłócenia sygnału satelitarnego przez południowoafrykańskich agentów. Dodał, że w wypadku niepowodzenia ataku maszyna miała zostać zestrzelona przez jedną z dwóch specjalnych ekip.
Rosjanie sztuczki z fałszywą radiolatarnią NDB nawet nie musieli wymyślać. Ich samych zrobiono w balona dokładnie tak samo. Oni tylko dopracowali metodę do perfekcji, używając charakterystycznego ukształtowania terenu wokół lotniska w Smoleńsku.
Kiedy ktoś nazwie cię koniem, nie zwracaj na niego uwagi. Gdy powtórzy to ktoś inny, poważnie się zastanów. A kiedy powie to ktoś trzeci, odwróć się i przywal mu zadnimi kopytami. Na drugi raz poważnie się zastanowi, zanim zaczepi konia.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka