madd madd
219
BLOG

Generał w kokpicie

madd madd Polityka Obserwuj notkę 51

Generał Andrzej Błasik był w kokpicie polskiego Tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku. Edmund Klich, polski przedstawiciel w Komisji Lotniczej WNP (MAK) ujawnił ten fakt w poniedziałkowym programie "Teraz My", dodając, że dowódca wojsk lotniczych RP wszedł do kabiny załogi kilka minut przed katastrofą i pozostał w niej do samego końca. Zapytany przez redaktorów Morozowskiego i Sekielskiego czy generał nie wywierał presji na pilotów Klich nie był w stanie zaprzeczyć. "Nie ma tam zdania, które by wywierało presję na załogę bezpośrednio -- powiedział -- ale jakaś presja była".

Obecność gen. Błasika w kokpicie była bardziej formą przyzwolenia niż wymuszenia. Piloci mieli świadomość, że są spóźnieni, a wizyta Błasika w najmniej odpowiednim momencie przypomniała im, że nie mają chwili do stracenia. Wylecieli z Warszawy pół godziny później niż przewidywał plan lotu, bo prezydent Kaczyński spóźnił się na lotnisko (ponoć nie pierwszy raz). W trakcie dolotu do Smoleńska, 15 minut przed wypadkiem, niezidentyfikowana osoba weszła do kokpitu, żeby zapytać czy to spóźnienie się nie powiększy. Załoga miała ponadto świadomość, że pogoda w Smoleńsku bardzo szybko się pogarsza, na co wskazywały kolejne komunikaty. Tuż przed próbą lądowania warunki pogodowe były co najmniej dwukrotnie gorsze niż minima lotniska, samolotu i samej załogi, dowódca mimo to nie zdecydował się na niskie przejście nad pasem. Po zejściu z trasy na okręg wykonał tylko trzeci i czwarty zakręt i wszedł na ścieżkę do lądowania mijając bezpieczny pułap 120 metrów przewidziany dla tego typu maszyny, a następnie 100 metrów określony przez warunki techniczne lotniska, potem 70 metrów, które powinien był przekroczyć dopiero nad markerem drugiej radiolatarni i wciąż schodził niżej. Nieco wcześniej por. Worsztyl, dowódca Jaka stojącego od półtorej godziny na smoleńskim lotnisku, przekazał im, że widoczność pionowa spadła do 50 metrów i zarekomendowł pewien pułap lotu, którego zgodnie z zaleceniem porkuratury nie ujawnił dotąd publicznie, można jednak przypuszczać, że ta nieformalna, przyjacielska rekomendacja odpowiadała szacunkowej widoczności w pionie (inne rekomendacje nie miałyby większego sensu), więc piloci Tupolewa zaczęli schodzić coraz niżej, wyglądając ziemi. Błasik nawet nie mrugnął.

Obecność Błaskia w kokpicie mogła działać na dowódcę załogi deprymująco. Tuż przed startem gen. Błasik wyręczył kpt. Protasiuka w obowiązkach i przywitał prezydenta Kaczyńskiego na pokładzie, zdając mu raport. Miał swoje powody. Czekał na dwie kolejne genralskie gwiazdki od Kaczyńskiego, więc chciał, żeby ten przewrażliwiony na swoim punkcie polityk czuł się na pokładzie komfortowo. Twarz Protasiuka, jednego z członków słynnej załogi, która nie chciała zawieźć Kaczyńskiego z misją życia do atakowanej przez Rosjan Gruzji, mogła zaniepokoić prezydenta, więc Błasik zastąpił Protasiuka własną osobą i zrobił wszystko, żeby prezydent czuł się na pokładzie niczym maharadża witany przez najwyższe szarże, a nadto mający pewność, że w ważnym locie do Katynia po kilka bezcennych procent politycznego poparcia w rozpoczętej właśnie i raczej nieudanej kampanii prezydenckiej nic go nie zaskoczy i nie zawiedzie.

Po takim incydencie kapitan Protasiuk miał jednak powody, żeby nie czuć się w pełni kapitanem rejsu, co gorsze, ta wątpliwość odnosiła się nie tylko do spraw etykiety, ale rozciągała się także na sprawy najważniejsze, takie jak decyzja o starcie czy lądowaniu. Prezydent się spóźnił, więc wszyscy, w tym także kapitan, musieli na niego czekać. Komfort i opinie innych pasażerów nie miały tu większego znacznia. Prezydenta na pokładzie powitał Błasik, a zatem to Błasik przejął odpowiedzialność za komfort pierwszego pasażera i za cały lot, jeśli idzie o najistotniejsze sprawy. To on zadba, żeby zadanie było wykonane i żeby było wykonane punktualnie. To nie on będzie pilotował, ale to on zamelduje o zakończonym locie. W tych sprawach nie warto z nim konkurować.

Jasno zdefiniowana i wyłączna odpowiedzialność kapitana statku powietrznego z 96 osobami na pokładzie została w tym momencie sztucznie i niejasno rozdzielona, a technika pilotażu i nawigacji zacząła się mieszać polityką i dworskimi umizgami, na pozór niewinnymi, ale jednak takimi, które mogły zadecydować o czyjeś karierze. Kapitan Protasiuk, człowiek ponoć miły, pracowity, skupulatny, ale dość miękki, mógł się wtedy poczuć trochę jak drugi pilot, major Marek Grzywna, jego równieśnik i kolega z liceum lotniczego i Szkoły Orląt w Dęblinie, który być może nieco więcej od niego przykładał się do pracy, bo miał nieco wyższy stopień. A może to nie praca zadecydowała o szybszym awansie kolegi majora, ale właśnie umiejętność właściwego obchodzenia się z generałami?

Protasiuk wiedział, że Błasik, oficer słynący ponoć z sumiennego traktowania przepisów lotniczych, pozwala sobie w tym locie na nieco więcej -- wobec prezydenta, wobec niego i wobec siebie. Jako doświadczony pilot bojowy, Błasik musiał zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji nawigacyjnej, potrafił w jednej chwili ocenić warunki pogodowe oraz możliwości techniczne lotniska i samolotu, a mimo to nie reagował na decyzję Protasiuka o wykonaniu tak niskiego zejścia. Wchodząc do kokpitu, zagwarantował mu nietykalność i akurat w tej chwili pozwolił mu na więcej, tak jak pozwolił sobie tuż przed startem. Gdyby generał nie utożsamiał się z decyzją kapitana albo czuł się nią zaniepokojony, to skomentował by ją w dowolny sposób, choćby żartem, albo po prostu wyszedłby z kokpitu. Szef za plecami był jednak tego samego zdania co on. Najwidoczniej uznał, że lądowanie jest ważniejsze niż regulamin. A może Protasiuk się mylił?

Błasik spędził w kokpicie kilka minut. Zapewne zajął fotel mechanika pokładowego, który w trakcie lądowania przesiada się na fotel stojący z przodu, między fotelami pierwszego i drugiego pilota, aby tam operować mechaniką płata i podwoziem. Na fotelu w tylnej części kokpitu obok nawigatora Błasik stał się częścią załogi. Nie był w stanie im pomóc w tej arcytrudnej nawigacji we mgle. Latał kiedyś na myśliwcach, które mają tak potężne silniki, że potrafią przekroczyć prędkość dźwięku w locie pionowym do góry, ale nie miał zielonego pojęcia o pilotowaniu wielosilnikowych maszyn o masie stu ton. Ich teoretycznie limity znał, ale widząc te same wskazania przyrządów co Protasiuk i Grzywna doruchowo wobrażał sobie coś zupełnie co innego niż oni, bo miał we krwi odruchy pilota mniejszych, zwrotniejszych maszyn. Nie miał też żadnego doświadczenia w pracy zespołowej w kokpicie. Jeśli ztem miał zwyczajny, lotniczy szacunek do tych chłopców, to siedział cicho i się nie odzywał. Ze swoim myśliwskim doświadczeniem mógł im tylko zaszkodzić w tej mgle. Widząc jak korespondencję radiową z ziemią prowadzą kolejno dowódca, drugi pilot, a w końcu nawigator, mógł dojść do wniosku, że postępują nieco chaotycznie, ale choć nie znamy zapisu rozmów w kokpicie, możemy przypuszczać, że i tego nie komentował.

Po co tam wszedł? Zapewne nie z czystej ciekawości. Wiedzał, że w przeszłości jego podwładni byli narażeni na przykre komentarze z strony polityków PiS i samego prezydenta, więc chciał być obecny w trakcie manewru, który mógł się okazać niewykonalny. Od chwili, kiedy przywitał prezydenta na pokładzie, taki obrót sytuacji mógłby zaszkodzić także jemu. Jego obecność w kokpicie była zatem akceptacją i przyzwoleniem, które wcale nie powiększało przestrzeni wolności, w jakiej znaleźli się piloci. Jeśli nie przedstawił im ustnie powodów swojej wizyty, nie powiedział jasno, że zależy mu wyłącznie na bezpieczeństwie i respektowaniu norm, a nie na lądowaniu za wszelką cenę,  to oni natychmiast odebrali jego obecność jako przyzwolenie na przekraczanie tych norm, byle tylko zadanie wykonać. Od chwili wejścia Błasika do kokpitu sytuacja stała się w pełni wojskowa. Między nimi i prezydentem był Błasik. Krył ich z tyłu i pchał ich w dół, w stronę lotniska.  Milczał. Nie wyznaczał żadnych granic. Granice bezpieczeństwa zaczęły zanikać.

"Jest z nami, to znaczy, że podejmuje tę samą odpowiedzialność co my i w razie czego będzie się za nas tłumaczył. Tyle tylko, że to mógłby zrobić siedząc cały czas w kabinie pasażerskiej. Po wszystkim mógłby nas dopytać o szczegóły. Jeśli tu wszedł, to stał się częścią załogi. Podejął nie tylko tę samą odpowiedzialność, ale i to samo ryzyko co my. Zależy mu na tym locie tak samo jak pasażerom, od których przyszedł, i teraz chce, żeby i nam tak zależało. On bierze na siebie odpowiedzialność i ryzyko, a nam pozwala ryzykować z nieco mniejszą odpowiedzialnością."

Ustalenie przebiegu rozmów kokpicie a następnie podanie ich do publicznej wiadomości jest niezbędne nie tylko dla wyjaśnienia przyczyn wypadku, ale także dla ustalenia politycznej odpowiedzialności za to tragiczne zdarzenie. Obecność gen. Błasika w kokpcie spowodowała bowiem, że polityka i życie publiczne zjawiło się w miejscu, w którym załoga miała prawo cieszyć się pełną swobodą i komfortem pracy, a przy wykonywaniu tego arcytrudnego manewru kierować się jedynie względami bezpieczeństwa, a nie intencjami czy nastrojami osób trzecich. Szef wojsk lotniczych nie miał prawa wchodzić do kokpitu w takim locie, bo na pokładzie był jedynie pasażerem. Wchodząc do kokpitu nie złamał formalnie żadnego prawa, bo w lotnictwie wojskowym żaden przepis tej kwestii nie reguluje, stworzył jednak nową sytuację moralną. Jeśli ponadto wyszedł tam bez zaproszenia ze strony załogi, a wchodząc, nie wyjaśnił przyczyn swojej wizyty ani nie przypomniał o normach bezpieczeństwa, to samą swoją wizytą normy te znacznie obniżył. Obniżył je także przez to, że zjawił się tam w ostatniej chwili, tuż przed najtrudniejszym manewrem.

Rekomendacja powypadkowa powinna jednoznacznie zalecić, że drzwi kokpitu powinny być cały czas zamknięte, a loty vipowskie wojskowych maszyn powinny być wykonywane z możliwe pełnym uwzględnieniem procedur bezpieczeństwa właściwych lotom pasażerskim w lotnictwie cywilnym. Załoga w takich lotach powinna być znacznie bardziej doświadczona i zgrana, mieć doświadczenie w lotach bez widoczności w oparciu o proste pomoce nawigacyjne, jakie zdarzają się na starych lotniskach, a nadto winna być skompletowana tak, żeby za sterami nie siedzieli równolatkowie skłonni do rywalizacji, a zarazem skłonni do ustępstw wobec swoich szefów z wyolbrzymionym ego, którzy w towarzystwie zdziecinniałych polityków zmieniają się w dzieci skłonne do fanfaronady. Historia lotnictwa dowodzi bowiem, że roztargnienie, brak uwagi i brak powagi, czyli nadmierne ryzyko są nieporówanie częstszą przyczyną tragicznych wypadków niż  ataki terrorystyczne. Drzwi kokpitu powinny być zamknięte tak samo przed wszystkimi.

25 maja 2010

Tekst aktualizowałem, m.in. dzięki uwagom zawartym w postach niżej, za które dziękuję.

madd
O mnie madd

Są tylko dwa typy ludzi. Ci, co dzielą ludzi na dwa typy, i ci, co tego nigdy nie robią

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka