Podstępna, samolubna i wredna, taka się poczułam, gdy spotkałam dziś koleżankę, którą wrobiłam w kandydowanie do rady miasta. Minę miała nietęgą.
Kiedy sama otrzymałam taką propozycję, to musiałam się mocno natrudzić, aby się z tego wyłgać.
A nie chciałam kandydować, bo raz, że nie mam ostatnio takich ambicji, a dwa, bo szkoda mi kasy. Znajomy, który w wyniku ostatnich wyborów samorządowych został wybrany radnym, wrzucił w kampanię ponad 25 tys. złotych /chyba wolno 2 tys., ale podobno zawsze można zebrać limit od tych z listy, którzy nie chcą żadnej kasy wydawać/ i z trudem dostał się do rady.
Ponieważ koleżanka, o której już wspomniałam, nadmieniła kiedyś, że mogłaby spróbować wystartować, więc na moje miejsce /drugie na liście/ ją zarekomendowałam.
Była chyba zadowolona, a ta propozycja miło połechtała jej próżność.
Wrzuciła trochę kasy i wydrukowała sobie ulotki oraz plakaty. Podpowiedziałam jej, że jeśli nie chce się wydać zbyt wiele pieniędzy na gadżety wyborcze, to najlepiej stosować technikę "domokrążcy" wyborczego: od drzwi do drzwi.
W miarę, jak zaczęła analizować swą aktualną sytuację, pojawiły się u niej watpliwości, czy dobrze zrobiła wplątując się w "awanturę" wyborczą. A ja dolałam jeszcze oliwy do ognia, gdy zażartowałam mówiąc: Tylko uważaj na psy, kiedy będziesz odwiedzać potencjalnych wyborców, bo mogą cię potraktować tak, jak listonoszy.
Dziś powiedziała mi, że mnie nie lubi i że jestem paskudna, bo zamydliłam jej oczy, a teraz pewnie mam z niej ubaw. Zapewniałam, że tak nie jest, ale musiałam mieć zbyt rozbawioną minę, bo nie chciała mi uwierzyć.
Oby tylko ją wybrano, bo w innym wypadku będę miała przechlapane.
Inne tematy w dziale Rozmaitości