WIERSZ Z TOMU "SPOMIĘDZY RZECZY"
I. Zaduszki
Pod niebo dotąd przejrzyste ciągną ciężkich chmur parowce,
smutek jakże nieczysty ziemię opływa i wlewa się w przestrzeń
niby szkło łamliwą i kruchą. Pod światłem witraży manowce
zachodzą na oczy i w drżenie wprawiają żądeł zatrute kikuty.
Wiatr trupio słodki płynie przez noc jesienną, a kto go dosięgnie?
Ludzie jak ćmy lgną do płomieni tańcząc i modląc się na rozstajach.
Przynieście miodu, kaszy, jajek, tym co odeszli śmiercią naiwną,
zawieście kareboszkę nad misą ofiarną lub łzą obsiejcie kwatery!
Płyną widma jak welet niebieskie, białe pół-czarne, czerwone
oczy mają wąskie, nabiegłe popiołem, mętne jak wódka w balonie,
z ran niezamkniętych zieją serca rozdarte i ręce skrwawione
łakną ciepła bijących piersi, z ust wilgotnych – słów jak latawce
co raz wzbite pod nieba gęsty przestwór, niosą się kluczem
dzikich kaczek albo w szumieniu cmentarza płaczą po życiu
utraconym jak pierwsza wiosna, której już nic nie rozstrzygnie.
W tym kraju ludzie żywi tłuką się niby upiory poprzez gościńce
wybrukowane rozpaczą. Dzwonią kajdany, skrzypią powrozy
noc się rozpada pod krokiem ciężkim jak kości rzucone o ołtarz,
dymią kadzidła i zioła jesienne ściskają źrenice. Tak, to noc przedziwna
– żywych przywraca śmierci na dławiący łyk powietrza,
po którym znów wbrew przyrodzie dowiemy się jak bolesna
i chciwa jest nieśmiertelność.
II. Wigilia
Powiało mrozem – nadciąga burza. Samotna gwiazda –
upadła na ciemny katafalk nieba, a pod nią ziemia jasna jak pożar
toczy się wzdłuż rozległych brzegów wszechświata.
I cisza jest głębsza niż w dniu, kiedy pierwszy promień słońca
ogrzewał ciemność i woda, też pierwsza – łez kropla
obmyła osad pierwszeństwa z oblicza Ojca Boga w niebiosach.
I widać dzieci, starców, tłum, wszyscy przez mrok niebosiężny
omackiem pełzną pod gwiazdy światło. O! Zorzo Betlejemska,
matko, która wiesz ile bólu potrzeba, by wzejść jednym momentem
na całą wieczność. O! Nocy ciężka, jak ryk zwierząt podobny słowom
pieśni pasterskiej. I płynie piosenka, a wiatr wplątuje ją w drzewa,
w liści skrzek pod śniegiem, we włosy anielskie i blask aureoli –
nad ciężką głową
jemioła na ostatni łut szczęścia młodym dziewczętom
i krwi opłatki chłopcom na drogę w dorosłość.
Zawiążcie w pięści kruche ręce, bardziej niż do kolb,
do pacierzy przywykłe. Cóż pozostało – puste miejsca za stołem?
I nadzieja na przyszłe Święta w gronie Świętych z psałterzy?
O! Gwiazdo Betlejemska, nie kończ się krwawym wschodem słońca,
trwaj póki w nas młodość gorąca, póki się w żyłach krew grzeje pachnąca
– bohaterstwem.
III. Wielkanoc
Przez pól grząskie wydmy tłuką się wózki, na wózkach deski
sklecone w trumny – kilku zbitych się zmieści do jednej kolumny
w drodze na sąd ostateczny. Spójrz: owocówki puszczają pędy
i wzejdą nam kwiaty jabłoni a potem czyjaś dłoń je odrąbie i wytną
nam nowe styliska do broni i nowych krzyży posieją rzędy. –
W czas paschy krew z nas popłynie jak wino i ciała obrywki jak chleb
wielkanocny pochłoną usta niewinnych.
O matko, krew naszej krwi, ojcze, ciało naszego ciała, siostro, bracie
z rozległych ran, wybujałych blizn i wy, których krzyże obarczą nam plecy
nie płaczcie! Nie pierwszy to i nie ostatni czas nagłej śmierci
i czas milczenia, gdy miłość kona pod ciężkim płaszczem nie odkupionych
win, co niebo złote nam przemienią w roztokę ognia, w błyskawic białą nić
tam kropla łaski, jak srebrny obol pod językiem stąd do wieczności –
odsyła młodzieńcze sny.
Milczysz i milczą drzewa, miasta, domy, ludzie jak czaple
na zdrowym kolanie klękają przy grobach nieznajomych
i jeszcze czworo i jeszcze szereg, fala za falą, jak grzywy szkarłatne
płyną pod słońce, płyną przez wiosnę śmiertelnie zranioną
tylko słychać serc echa, ciężkich oddechów cichą piosenkę
i łez krople wirujące w obłokach i wątły cień człowieka
pod wnęką otwartego grobowca. To już ostatnie święta!
Ostatnia rezurekcja.
IV. Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny
Tam, gdzie się maki czerwienią, w głębinach łąk zielonych,
jak oczy dziewczyny włóczonej za włosy, tą samą ręką,
która krzyżyk wieszała na piersi i dotykała ust żony, tam –
ach jak słodko pachną stokrotki i gniją ścierwa zwyciężonych.
Tam – ach jak cicho grają świerszcze motyw żałobny. Czy umiesz patrzeć
skroś maków woal czerwoną? Nie, to nie grzmią słowa poety, to Bellisy
krajem surowym płyną, jak nieznany narkotyk, który nam węch z nozdrzy wyjął,
wizję z oczu utoczył i wiarę straszliwą w nas chynął, żeśmy są dzieci –
Najświętszej Dziewicy? Jeśli umiesz zasnąć – śpij snem błogosławionym,
wszak cicho! Grają skrzypki źdźbłami o rzęsy zabitej dziewczyny,
dzwonią niewinnej krwi dzwonki i wiatr psotnik opuszcza powiek zasłony.
I stają, nad tą mogiłą, zieloną jak morza i lądy złączone wszystkie Jerycha
i nie ma już Kolchid, nie ma Troi, ni Itak odległych nie ma, jest tylko platyna
zastygła w spojrzeniach jak gwiezdny krajobraz nad głową przytroczoną do siodła
jest odblask znicza palonych domostw i krzyk, tych o których milczy modlitwa.
Więc pytam – czy umiesz nie spać? Drzewa sięgają po ciszę
i czarne ptaki na letnim niebie zawisły jak kuter zaryty w piasek.
Płyną po nocnym wygonie cienie jak ryby w lodu okowach – niby śnięte
a jednak żywe, krwawiące, złapane na więcierz. Więc wybacz –
czy umiesz zasnąć, kiedy się niebo tak o nas pyta, wyciągając ręce,
czy wierzysz w moc oczyszczenia, kolor kwiatów i łąkę?!
V. Czuwanie
Zaśpiewaj chłopcze o złotych włosach, o oczach jak nieba siódmy krąg
zaśpiewaj: „Horst Wessel Lied” wszystkich wiosen, jesieni, zim, lat!
Bo wzruszył nam ziemię, jak głazy spod stóp, tysięcznym echem
spokojny, równy krok do twoich nut - człowieku mniej ludzki od reszty nieludzkich nas,
pośród świąt i czasów kalekich ty jeden, jedyny niezmiennie trwasz w biegu rzeki
i tylko cię rzeźbią niby kamienie wody przejrzystej wstęgi w coraz to inny kształt
i tylko cię chłoną pazerne oczy i łowią dźwięk uszy nadęte jak kadź
a zapach twój tropią gończe nosy, język o dwóch końcach ustom podaje twój smak!
O, chłopcze! Strawo gorąca ostygłych dusz! Zwróć nam te wszystkie święta
– płatki zetlałych róż na poduszce pamięci twardej jak pień
z której starzec podnosi skroń i patrzy w oczy umarłej. Jakże cię poznam -
szepcze do zdjęcia – pośród dymiących wieków obranych z pamięci?
Ja, garstka prochu, popiół nadziei spalonych w piecu, jakże cię znajdę,
skorośmy wszyscy składali jedną przysięgę: w zdrowiu, w chorobie
i dopóki nas śmierć nie połączy. Jeśli mi coś zostało – to niepamięć po Tobie.
Jakże jest mściwa, porasta jesienną mgłą me serce jak włosem siwym
stara głowa wstrząśnięta na do widzenia. Lecz nim odprawię twój obraz
dłonią spękaną niby ziemia, nim się ugodzę przybrać skronie w drut cierniowiec
i bok nadstawię pod bagnet, niech mnie twój głos, jak kiedyś w domu,
znów od wieczności zawezwie w rodzinnego kręgu ramiona i przez moment
wszyscy umarli żyć będą powietrzem, słońcem i wodą, w drzewach, ptakach, kamieniach
żyć będą sobą – jak kiedyś w domu, którego już nie ma…
Przez kości spopielone kurhany dźwigam krzyże żywiołów
niezrównanych z żadnym dotąd znanym żywiołem. O gwiazdo proroków,
która wytrwale czekasz, przywróć lęk i miłości hienom w skórze człowieka
i oświeć czas bez aniołów, w którym i wół i osiołek idą pod topór,
a przez który nogi ogniste mnie niosą jak ptaków wędrowny drogowskaz
do dymiącej stolicy by pod zwęglonym kikutem odwiedzić tych,
komu wieczny spokój wyżarł źrenice. Na koniec, już nie w ogniu parzącym
a w świetle znicza odpocznę od wszystkich świąt wdławionych przemocą
– zawierzę sny gorejącym krzewom na górze wiecznego przymierza,
zapałam iskrą i wzejdę łuną pożarną na skos zwichniętego nieba.
Przyszedłem na świat w trzecim kwartale XX wieku i jestem. Istnieje dzięki słowu i tylko w tej mierze, w jakiej sam się realizuje – m.in. poprzez język którym wytyczam własną drogę. Nie wyróżniam się w tłumie, większość z was mija mnie na ulicy nie ofiarując nawet krótkiego spojrzenia, ale ja na was patrzę i uczę się od was, jak przetrwać poza obszarem zmyślenia. Tak, żyję w zmyśleniu, stąd większość tych, których znam nie ma o mnie pełnego wyobrażenia – należę sam do siebie i dobrze mi z tym odosobnieniem. Mam tyle twarzy, ile akurat zechcę mieć w danym momencie. Bywam wielkoduszny, ale także zawistny, łaskawy i okrutny, szczodry i skąpy, zły do szpiku kości i bezgranicznie dobry. Kocham i nienawidzę, lubuje się w kłamstwie i walczę o prawdę. Wciąż szukam odpowiedzi na to kim jestem, lub na to, jak mnie widzicie. Niektórzy mówią o mnie „poeta”, inni „grafoman nie wart złamanego grosza” – nie boje się jednych i drugich. Ważne, że ktoś mnie czyta, i że mogę się przejrzeć w waszych źrenicach jak w lustrze, albo przejść przez wasze życia, jak przez tranzytowy korytarz. Jeśli więc nadal chcecie mnie poznać, proszę was tylko o jedno – wpuście mnie do środka, wtedy i ja się przed wami otworzę. Wszakże nie gwarantuje gotowego przepisu na to kim jestem – sami musicie wybrać własną odpowiedź.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura