mandragon mandragon
841
BLOG

Kazachstan. Tutaj jeszcze można spotkać człowieka.

mandragon mandragon Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Pierwsze, co uderza po wyjściu z samolotu w Astanie, to niesamowicie rześkie i ostre  powietrze, chwilami aż trudno wziąć głębszy oddech. Czeka nas jeszcze długa kolejka do odprawy, wypełnianie deklaracji o celu przyjazdu do Kazachstanu i kilka nierutynowych pytań straży granicznej i możemy jechać dalej, do centrum miasta.

 

Do miasta wjeżdżamy z lotniska drogą szybkiego ruchu, której nie powstydziłaby się żadna europejska stolica. Z daleka widać wieżowce ze szkła i stali oraz właśnie wznoszony wielki stadion piłkarski. To nowa dzielnica stolicy, wybudowana niespełna 5 lat temu. Wyglądem przypomina gwiezdne miasto albo wielką dekorację do filmu science-fiction. Miasto wydaje się wyludnione, ludzie przemykają szybko ze swoich samochodów do szklanych budynków lub w odwrotną stronę.
Niemal każdy napotkany w czasie dalszej podróży Kazach będzie  nas pytał, czy widzieliśmy lewy brzeg Astany. Wszyscy mówią o tym miejscu z nieukrywaną dumą. Fenomen nowej dzielnicy można zrozumieć wjeżdżając do starej części miasta.
„Starówka” to typowe socrealistyczne bloki z lat 60. i 70. XX wieku, które można spotkać od Lipska po Władywostok, a także przysłonięte blaszanym płotem od strony ulicy, małe drewniane domki. Przy niektórych ulicach brakuje nawet chodnika i kiedy pada deszcz od razu tworzy się błoto. Chodząc po Astanie i posługując się jedynie mapą ciężko trafić pod szukany adres. Nazwy ulic na mapie są po rosyjsku, a tabliczki umieszczone na domach noszą bardzo często jedynie kazachskie wersje nazw.
Następnego dnia po przyjeździe, zwiedzając nową dzielnicę, wjeżdżamy windą na ostatnie piętro wieży Bajtrek – symbolu nowego Kazachstanu. Wieża kształtem przypomina puchar sportowy powiększony do monstrualnych rozmiarów. Z ostatniego piętra widać, że miasto jest wybudowane pośrodku stepu. Budynki urywają się nagle i wokół miasta aż po horyzont rozciąga się step. Tak jakby ktoś pewnego dnia, pośród totalnego pustkowia stwierdził, że właśnie w tym miejscu wybuduje nowe miasto.
Astana, a wcześniej Celinograd, Akmolińsk i Akmoła, jest stolicą Kazachstanu zaledwie od 12 lat. Wcześniej funkcje stołeczne pełniła Ałmata, oficjalnym powodem przenosin było zagrożenie sejsmiczne oraz duże zanieczyszczenie miasta.
W Kazachstanie każdy samochód to taksówka. Wychodząc na ulicę wystarczy machnąć ręką i najczęściej zatrzymuje się już pierwszy przejeżdżający pojazd. Ze stolicy postanawiamy jechać do Kokczetawy, gdzie znajduje się jedno z największych skupisk Polaków. Zatrzymujemy samochód, aby podwiózł nas do dworca autobusowego, po drodze żartujemy, że kierowca jeśli chce może nas zawieźć do samej Kokczetawy – 300 km na północ od Astany. Właściciel samochodu traktuje propozycję serio, nie targuje się z nami długo, cenę ustalamy na 12.000 tenge, co stanowi sumę przeciętnej miejscowej emerytury, dla nas to niewielki wydatek, mniej więcej taki jaki musielibyśmy wydać na bilety autokarowe dla czterech osób.
Przy wyjeździe z Astany kierowca nagle zwalnia. Okazuje się, że przy drodze wylotowej z miasta stoją rogatki, przy których policjanci sprawdzają samochody. Policjant zatrzymuje nasze auto, kierowca wychodzi z dokumentami, ale po kilkunastu sekundach jest z powrotem. Na pytanie, czemu tak szybko wrócił, odpowiada: „wiecie, pracuję w organach”.
Jedziemy drogą przez step, z jednej i drugiej strony pustka, czasami mijamy tylko cmentarze muzułmańskie albo ludzi sprzedających miód i owoce. Po jakichś kilkuset kilometrach nieustannego pustkowia nieoczekiwanie zaczyna się las. „To taka nasza mała Szwajcaria” mówi kierowca i rzeczywiście, za lasem pojawiają się także góry.
Po kilkunastu minutach dalszej jazdy góry znowu zamieniają się w step. Mam wrażenie, że byliśmy świadkami stepowej fatamorgany.

 

Kokczetawa

 

Kokczetawa na pierwszy rzut oka sprawia nieprzyjemne wrażenie – zaniedbane, przemysłowe,  typowe postsowieckie miasto z dziurawymi ulicami i szarymi blokami.
Przyjeżdżamy do hotelu, wypełniamy kartę meldunkową. Wjeżdżamy na czwarte piętro. W hotelu każdym piętrem opiekuje się „etażowa”, tylko od niej można otrzymać klucze do pokoju. Opiekunki naszego piętra chwilowo nie ma, przychodzi po kilku minutach. Odbieramy klucze i wchodzimy do maleńkich, zimnych pokoi. Okazuje się, że w łazience co prawda jest woda, ale tylko zimna. Ciepła, jak informuje nas etażowa, jest codziennie między 8.00 a 11.00 rano. Jest za to telewizor, a w nim między innymi TV Polonia.
W hotelu można zamówić kipiatok (wrzątek), co też od razu robimy, aby napić się ciepłej herbaty w nieogrzewanych pokojach. W nocy śpię w ubraniu, nawet pod grubą kołdrą jest bardzo zimno. Następnego dnia jedziemy do polskiej parafii, aby zdobyć kontakty do miejscowych Polaków. Kościół katolicki to jeden z niewielu nowych budynków w mieście. Pośród zniszczonych bloków i małych drewnianych chatek wygląda imponująco.
Staruszkowie, z którymi rozmawiamy nigdy nie pozwalają wyjść z mieszkania bez poczęstunku – herbaty, cukierków, kanapek, często także obiadu i kilku kieliszków wódki. Żyją biednie, w małych mieszkankach. Na ścianach w pokoju stołowym niemal zawsze wisi dywan i obraz matki boskiej. Niewielu jest już w stanie rozmawiać po polsku.

 

Dom Polski w Czkałowie

 

Po trzech dniach w Kokczetawie, wyjeżdżamy do Czkałowa, gdzie mieści się Dom Polski, zbudowany kilka lat temu przez księdza Krzysztofa Kuryłowicza. Teraz mieszka tutaj dwóch nauczycieli języka polskiego – Marcin i Piotr. W Domu jest internet i biblioteka, nie ma natomiast ciepłej wody, żeby wziąć prysznic trzeba zejść do piwnicy, narąbać drewna i rozpalić piec.
W ciągu kilku następnych dni jeździmy, wypożyczoną od księdza Ładą, po okolicznych wioskach – Pietrowce, Konstantinowce, Kalinowce. Nazwy pasiołków pochodzą często od nazwisk enkawudzistów, którzy byli naczelnikami w miejscach, gdzie osiedlano Polaków. Każda z wiosek oddalona jest od następnej o około 50 kilometrów, Polakom aż do śmierci Stalina nie wolno było opuszczać terenu własnej wsi, potrzebna była zgoda miejscowego komendanta.
W wielu wioskach obok Polaków przez lata mieszkali również przesiedleni Niemcy, ale w latach 90. niemal wszyscy wyjechali do Republiki Federalnej. Tak więc wiele chałup jest niezamieszkanych. Polaków też z każdym rokiem ubywa. W Krasnowkijewce trafiamy na rodzinę Dworeckich, która sprzedała swój dom i siedząc już prawie na walizkach, czeka na repatriację do Polski. Syn, 30-letni Wasia, bardzo dobrze mówi po polsku, jednak z rodzicami można porozumieć się już wyłącznie po rosyjsku. Ciekawe, jaka przyszłość czeka ich w ojczyźnie.
Wielu Polaków stara się o Kartę Polaka, młodych już prawie nie ma – wyjeżdżają do Polski, Rosji, do większych miast. Mężczyzn też niewielu. Żyją o wiele krócej od kobiet.
Wyjeżdżając z Czkałowa, żegnamy się z księdzem. Na pytanie, jak mu się żyje w Kazachstanie, mówi, że mimo wszystkich problemów z załatwianiem formalności wizowych, czuje się jak u siebie: „Kiedy przyjeżdżam do Polski, wszyscy są zabiegani, nie mają na nic czasu. Z nikim nie można dłużej porozmawiać. W Kazachstanie nie ma tego biegu, tutaj można jeszcze spotkać Człowieka”.

Sergiusz Kazimierczuk - redaktor portalu Mandragon

mandragon.pl/

mandragon
O mnie mandragon

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości