Napisałem ten tytuł zupełnie bez emocji. Pisałbym to może nawet z pewną satysfakcją, ale nie pozwala mi na to obecność w tym zespole Roberta Lewandowskiego. Nie mogę się cieszyć z faktu, że nasz najlepszy piłkarz, grając w pierwszym składzie zespołu o potencjale który, w sprzyjających okolicznościach, pozwala wygrywać Ligę Mistrzów co roku, po dwóch pełnych latach należenia do tej drużyny ma na liczniku sukcesy mniejsze niż miał w słabszej, było nie było, kadrowo Borussi Dortmund.
Trzeba sobie napisać jasno. Pep Guardiola nie jest takim geniuszem, jakby to wynikało z wypowiedzi jego niektórych aktualnych i byłych podopiecznych. Genialnych strategów i taktyków, wszystko jedno czy sportowych czy innych, cechuje m.in. to, że potrafią wyciągać wnioski z wszystkiego przez co przechodzą. Guardiola, będąc trenerem Bayernu, wydawał się nie wyciągać wniosków z niczego. I żadnych.
Przyjechał do Monachium z jasno określonym planem, niech będzie wizją, gry i przez trzy sezony w ogóle go nie zmieniał waląc bez przerwy, tą samą głową, w ten sam mur. Te same schematy modyfikowane w zakresie tak niewielkim, że gdyby nie wybitni zawodnicy, których miał do dyspozycji, to kłopoty Bayernu byłyby znacznie poważniejsze i głębsze niż trzyletni brak awansu do finału LM.
Mając czterech wybitnych skrzydłowych, najlepszego środkowego napastnika na świecie, genialnego Muellera (specjalnie nie przypisuję mu pozycji na boisku bo diabli wiedzą, jak go określić), doskonałych pomocników, bardzo dobrych bocznych obrońców, najlepszego ofensywnego stopera Europy oraz robiącego z siebie czasem pajaca, ale generalnie rewelacyjnego Neuera, Guardiola nie zdobył z Bayernem na arenie międzynarodowej praktycznie nic.
Przepraszam. Żeby być precyzyjnym. Doszedł trzy razy do półfinału, który okazał się dla niego jak Missisipi w czasie powodzi. Nie do przejścia. Trzy potężne ciosy, jakie zadały Bayernowi Guardioli, w rocznych odstępach, trzy różne hiszpańskie zespoły, dają mocno do myślenia. I nie jest dla katalońskiego trenera żadnym pocieszeniem ani usprawiedliwieniem, że w tym roku w hiszpańsko-niemieckiej konfrontacji Bawarczycy wypadli stosunkowo najlepiej i rywalizacja ta, po raz pierwszy, nie kończyła się nokautem. Że z Atletico można było, być może, nawet wygrać, podczas gdy z Realem i Barceloną umiejętności starczało tylko na cały albo nawet na niecały pierwszy mecz.
Dla Guardioli po prostu nie ma usprawiedliwienia. Miał wykonać konkretne zadanie. Miał nawiązać do wspaniałego sukcesu Bayernu Heynckesa. Miał wygrać Ligę Mistrzów. Nawet się o to nie otarł. Realizował swoje (o)błędne teorie wjeżdżania na stojąco do bramki przeciwnika, ciągłego wycofywania piłki i budowania akcji w tempie chorującego na suchoty i kulawego żółwia, tiki-taki dla ubogich, podporządkowywania wszelkiej wirtuozerii topornym schematom, które z uporem forsował. Oczywiście wyjątek stanowił Robben, któremu Pep pozwalał na wszystko, włącznie z egoizmem sprowadzonym do roli sacrum.
Kiedy dowiedziałem się, że Lewandowski pójdzie do Bayernu i że spotka się tam z Guardiolą, byłem przekonany że, przy niemieckiej organizacji i mądrze wydawanych pieniądzach, obu czeka świetlana przyszłość. Trzy lata temu byłem przekonany, że po sezonie 2015/16 Robert, w glorii dwukrotnego klubowego mistrza Europy, będzie za ogromne pieniądze opuszczał Niemców na rzecz Realu. Tymczasem dwa lata gry Polaka w Bawarii minęły, a Bayern jak i Lewandowski mają jedynie ręce w nocniku.
Bayern Monachium to mnie akurat, tak generalnie, zupełnie nie wzrusza, ale Roberta szkoda. Był przez te dwa lata w najlepszym dla piłkarza wieku.
Psioczyłem na Borussię, że nie chciała puścić Polaka od razu. Teraz myślę, że dobrze się stało. Zawsze to rok mniej ktoś jego wielki talent kaleczył.
Łapię się na jednym. Dużo bardziej od tego, żeby Lewandowski odszedł z Bayernu zależy mi na tym, żeby nie przechodził do Manchesteru City. Chyba nietrudno zgadnąć dlaczego.
Inne tematy w dziale Sport