Marek H. Kotlarz Marek H. Kotlarz
301
BLOG

Gdy port był poezją

Marek H. Kotlarz Marek H. Kotlarz Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Kiedyś port był inny, tętnił życiem. Wiem, bo mieszkałem nieopodal. Popołudniami zapuszczałem się na ul. Polską, czasem z kolegami, czasem sam. Port był egzotyką, dalekim światem, przygodą, każdy statek cumujący w porcie mógł mieć na pokładzie Robinsona Crusoe, kapitana Blooda, Francisa Drake'a, a na pewno czekających już niecierpliwie na wyjście do portu marynarzy. Wylegali na ulice Gdyni wielojęzycznymi gromadkami i zapełniali lokale, gdzie poza alkoholem, kupowali za dolary złudne chwile szczęścia w objęciach dziewczyn. Mieli czas, statki z pełnymi ładowniami stały w porcie co najmniej kilka dni.

Gdy marynarze błąkali się po ulicach miasta i spełniali toasty przy barach, z samego ranu przypełzały na gdyński dworzec pociągi z Kartuz i Kościerzyny, zatrzymywały się niebieskie autobusy PKS-u na placu Konstytucji i strumienie robotników rozbrzmiewające kaszubską gwarą płynęły w stronę portowych bram. Chwilę potem kłaniały się im już dźwigi na portowych nabrzeżach dobywając z głębokich czeluści ładowni wszystko, co mogło być przewożone statkami, w powietrzu unosił się aromat bananów i pomarańczy, lub smród mączki rybnej i mokro zasolonych skór. Worki jedna brygada pracująca w ładowni układała na paletach (kontenery dopiero zaczęły się pojawiać na morskich szlakach i daleko jeszcze), druga rozładowywała i umieszczała w sztaplach w magazynach.

Popołudniami i wieczorami, bo port w zasadzie nie zasypiał, jedynie nieco zwalniał nocą, zapełniały się ponownie pociągi i autobusy. W banie, nim minęła podróż, Kaszubi wyciągali karty i grali w baśkę głośno pokrzykując, bo inaczej gra nie miała uroku.

  Miały tez miejsca szczególne wydarzenia przy Dworcu Morskim, gdy w rejs do Ameryki wyruszał lub z niego wracał MS „Batory” czy potem „Stefan Batory”. Zbierała się wtedy na nabrzeżu liczna grupa żegnających (nierzadko wyruszali w tę podróż Polacy, by nie wrócić do kraju) czy witających, ale też i gapiów. Pamiętam jak jednej z pierwszych klas podstawówki pobiegliśmy tam z kolegami, by oglądać „zagraniczników”.

Port, to też polscy marynarze i ich flota handlująca (nie mylić z handlową) – to oni zaopatrywali gdyńską halę targową we wszystko, czego w Polsce nie można było dostać, a czym od dawna cieszono się na Zachodzie. Wozili cytrusy bakalie, przyprawy, soki, coca-colę, papierosy, gumę do żucia, dżinsy, koszule non iron, rajstopy, skarpety i wszystko, co tylko można było w kraju sprzedać. Ach, jak tam było kolorowo, jak pachniało! Chyba tak jak w kolonialnych sklepach przed wojną. Tylko że tych sklepów były tu dziesiątki, w jednym miejscu.

Portowa dzielnica miała swój klimat, pulsowała życiem. Taka była w powieściach Fleszarowej-Muskat i Goszurnego. „Port to jest poezja” śpiewał wówczas Krzysztof Klenczon. Dziś już takiego portu nie sposób znaleźć, wszystko jest zamknięte w kontenerowych pudełkach, statki chodzą jak tramwaje zatrzymując się w porcie na kilka godzin. Nieliczna obecnie załoga zastąpiona przez automatykę, nie schodzi na ląd niemal zupełnie, nie słychać przy bramach obcych języków, nie widać marynarzy. Portowe knajpy straciły klientelę i zostały pozamykane. Nie kursują już pełne Kaszubów pociągi i nie słychać ich okrzyków przy kartach: „Trąbią! Wesele! Zollo!”. Odpłynął gdzieś wraz z kontenerowcami romantyzm morza.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości