Kończy się kampania samorządowa – taka sama jak inne, ale… nie taka sama. Brałem w niej udział wspierając kandydatów z list mojej partii. Tak jak w interesach, po wygranych wyborach chciałem choć częściowo spłacić długi. Dziś kilka obserwacji, trochę reprezentatywnych, ale nie do końca.
- SLD zgromadził na swych listach setki kandydatów, którzy do tej partii nie należą – nauczyciele, lokalni przedsiębiorcy, emeryci, sporo młodych twarzy. Nie przeszkadzał im szyld, wręcz przeciwnie, na tle wojny polsko-polskiej jawiliśmy się jako ostoja normalności i przewidywalności,
- wyborcy nie pytali o afery, gdyż nowe produkty w wydaniu Platformy przyćmiły Starachowice, Orleny, Rywiny i inne,
- ci, którzy twierdząco odpowiedzieli na pytanie lustracyjne, nie budzą już ani szczególnej sensacji, ani szczególnego zainteresowania,
- na naszych listach jest stosunkowo dużo młodzieży, która bardzo serio potraktowała tę kampanię,
- w wielu miastach i miasteczkach pojawiły się inicjatywy "przeciw lokalnemu establishmentowi",
- i ogólnie: potężna ilość kandydatów (po dwóch na jedno miejsce) zdaje się przeczyć tezie o kryzysie demokracji. Zobaczymy, jak to się przełoży na udział w głosowaniu.
Reasumując, policzymy się, my – SLD i wszystkie inne partie. Na przekór doktrynie PO, która na tysiącach billboardów za miliony złotych wciskała ciemnotę, że polityki nie uprawia.
Inne tematy w dziale Polityka