Słyszałem jak sowa... (scan okładki)
Słyszałem jak sowa... (scan okładki)
Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski
318
BLOG

Tajemnicza śmierć Mariana Stachurskiego

Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski Kultura Obserwuj notkę 1
Mariana Stachurskiego, słynnego grafika i jednego z współtwórców „polskiej szkoły plakatu” znałem tylko z opowieści Jego Mamy, mojej ciotki - Jadwigi Stachurskiej.

Ciotkę Stachurską spotkałem natomiast wiele razy. Czy to na imieninach u nas, czy to na imieninach w willi Brzezickich na Służewie. Raz spędziliśmy wspólnie całe lato w Rabce. To znaczy ja z Babcią Henryką Ciemochowską, a ciocia Jadwiga przyjechała z siostrzeńcem, Piotrem Brzezickim. Piotr jest synem Arkadego Brzezickiego, legendarnego sportowca i szablisty, oraz Marii Morawińskiej-Brzezickiej, „Sieńki”. Po wojnie piastowała przez wiele lat stanowisko dyrektora Muzeum Sportu i Turystyki. Książka brata Jadwigi, Arkadego Brzezickiego z 1955 roku, „Siła, radość, piękno”, z dedykacją dla mojej mamy, taka trochę w duchu „Olimpiady” Leni Riefenstahl, stoi u mnie w bibliotece na honorowym miejscu. Ten propagandowy film wyświetlano być może oficerom w oflagu II. C Woldenberg, w którym został internowany podczas wojny. Zresztą w obozie zorganizował słynną, alternatywną olimpiadę. 

Co z tą Rabką? Lato roku 1961. Ośrodek wczasowy ZNP. Miałem wtedy 9 lat. Ulica? Chyba Kasprowicza? Piękna, duża przedwojenna willa, do której wchodziło się po półkolistych schodach prowadzących do okrągłego westybulu. Klucz wręczyła Babci dyrektorka ośrodka i zaprowadziła nas do czteroosobowego pokoju na górze. Było to jeszcze przed śmiercią pierwszej żony Mariana, która zmarła na wylew 1965 roku…

Ciocia Stachurska wyglądała jak dama z poprzedniego stulecia. Kiedy pierwszy raz ją spotkałem myślałem, że jest starą panną. Dopiero przy jakiejś okazji usłyszałem, że jej mąż zmarł jeszcze przed wojną. Nosiła się prosto, trzymając nieco wyniośle piękną głowę z siwiejącymi włosami upiętymi z tyłu w kok. Jej wnuczka wspomina w wydanej niedawno książce o Stachurskim, że była podobna do Poli Negri, „ze swoimi lokami”. Tych loków raczej nie pamiętam. Nie malowała się. Biła od niej pewność siebie i brak akceptacji dla niedoskonałości otoczenia. Niewątpliwie prawa, ale do bólu weredyczna. Wiedziała, jak wszystko powinno wyglądać na tym świecie, ale zdawała sobie sprawę, że pozostało jej już tylko kierowanie na właściwe tory swojego bratanka, Piotra, który miał wtedy chyba 7 lat. Z wnuczkami, córkami Arka, było trudniej. Bo Marian – „Arek”, jak o nim mówiła, choć tak naprawdę nosił imiona Arkadiusz Marian, miał już swoje życie. Starał się zachować dystans, wyjaśniała i wzdychała, kiedy Babcia pytała się co u niego?

– Aaaa, coś tam maluje, rysuje, na wystawy jeździ, ale wolałam, żeby został lekarzem albo inżynierem, co to takie bazgranie jak Picasso… – A co z wnuczkami, odwiedzasz je czasem, dopytywała się innym razem Babcia.

– Ach tam dla mnie nie ma miejsca, bo tam już jest Ninka (teściowa Mariana).

I była to Jej decyzja, choć Marian podobno prosił, aby przychodziła i pomogła trochę z córkami. Aleksandra Stachurska wspominała:

– Kiedy pierwsza żona ojca umarła, babcia nie przyszła mu pomóc, lecz została ze swoim bratem i jemu pomagała. Ona była zimną kobietą z zasadami! Autor - Janusz Górski w książce zadaje kolejne pytanie:

– Być może stąd się wzięła psychiczna skaza taty? Aleksandra odpowiada:

– Relacja między nimi była dziwna!

Marian używał drugiego imienia, prawdopodobnie, aby odróżnić się od Arkadiusza Brzezickiego, brata Jadwigi, a także od bliskiego krewnego, Arkadiusza Deglera i jego syna Arkadiusza Waleriusza „Walika” Deglera, bohatera… Armii Ludowej. Zbyt wielu było tych „Arkadych” w rodzinie, ale Jadwiga i tak mówiła do niego Arku… A może nie chciał być już matczynym „Arkiem” pamiętając, jak w dzieciństwie zwracała się tak do niego takim swoim, specjalnym tonem, którym pouczała także mnie, kiedy trafiła się okazja. Nie wiem, może się mylę, ale kiedy już coś o Nim wspominała, to w jej głosie czuło się jakby zarzut, wyrzut, żal – całą bolesną skalę aż do granicy złośliwości, przed którą potrafiła się jednak zatrzymać. Trochę jak królowa Victoria, która mówiła „nas to nie bawi”. Pewnie Arek nie lubił jej tonów, jej pouczeń, bo kto by lubił, ale na pewno był wdzięczny, że przeprowadziła go przez koszmar wojny, ucieczkę z Ukrainy przed rzezią…

Odniosłem wrażenie, że Marian funkcjonował w jej świadomości już jakby na drugim planie, jakby i ona chciała zachować wobec niego dystans mierzony jej doświadczeniem życiowym skonfrontowanym z jego pozorną beztroską. Po wojnie namawiała go co prawda na studia medyczne, jak zwierzała się Babci, ale nie posłuchał, wolał swoje malunki i cygańskie życie w krakowskim akademiku. Więc niech żyje swoim życiem… Martwiła się, że nie ma wpływu na wychowanie swoich wnuczek, czuła wykluczenie.

Jak wspomina Dorota Stachurska, Babcia (Jadwiga) wychowywała tatę w bardzo silniej wierze. Potem chyba zniechęciła go do praktykowania swoją dewocją.

Na wakacjach w Rabce ciotka Jadwiga opowiadała nam wieczorami historie o duchach, które jakoby nawiedzały jej dom, kiedy mieszkała na Ukrainie i potem nie mogłem zasnąć, tylko wpatrywałem się w ciemne okno czy nie pojawi się za nim trupia czaszka. Ot taka, jaką namalował Stachurski na swoim plakacie o działach Nawarony. Czy on też słuchał opowieści swojej mamy o duchach? O seansach spirystycznych? A może na Ukrainie w czasie wojny opowieści o duchach były mniej straszne niż rzeczywistość za oknem?

Kiedy taki człowiek, jak Stachurski, który w dzieciństwie odmawiał co wieczór paciorek i wierzył, że Bóg mu we wszystkim pomoże, obudził się nagle z błogiego snu Drugiej Rzeczpospolitej i zobaczył, ba, nawet doświadczył koszmaru za oknem, to potem malował taki świat, jaki widział. Zdruzgotany! Rozjechany sowieckimi i niemieckimi czołgami… To po prostu świat po katastrofie. Nie potrzeba inspiracji „Guernicą” Picassa, jak sugerują autorzy książki o Stachurskim, wystarczyło otworzyć szeroko oczy! Dopiero teraz dotarła do mnie wymowa zasłyszanych fragmentów rozmów Jadwigi z Babcią, gdy mówiła:

– Kiedy uciekaliśmy przed Ukraińcami…, ale Bóg nam dopomógł…

Ciocia Jadwiga chciała też tak skutecznie chronić Piotrusia od całego zła tego świata, że ocenzurowała nawet film, na który poszliśmy razem do kina w Rabce. Wyświetlano wtedy „Afrykańską królową”. Ciocia pierwsza zobaczyła plakat filmu w oszklonej gablocie kina. Podeszła i długo mu się przyglądała. Chyba zorientowała się, że to nie jest plakat autorstwa jej syna, tylko Świerzego. Taki „artystyczny”, warty dziś majątek… Tak na marginesie – bez sensownej informacji o samym filmie. Zresztą, z samej ciekawości, poszukajcie na Internecie plakatów „Działa Nawarony” i „Afrykańska Królowa”, to zobaczycie, co mam na myśli. Tylko polskie plakaty są „takie”, inne są normalne!

No ale i tak poszliśmy zobaczyć film, który do Polski dotarł 10 lat po premierze. John Huston filmował go całą wieczność, bo był uzależniony od klimatu Afryki i powieści Cecila Scotta Forestera. To jedno z jego najlepszych dzieł po „Sokole Maltańskim” i „Skarbie Sierra Madre”. Wszystkie z Bogartem! W końcowej scenie, kiedy niedobrzy Niemcy mają zamiar powiesić Katharine Hepburn i Humphreya Bogarta, Jadwiga zasłoniła Piotrowi oczy dłonią i trzymała ją aż do momentu cudownego uratowania pary bohaterów. Ciekawe przed czym zasłaniała oczy małemu Marianowi? 

Okazały dom Brzezickich na ulicy Wernyhory na warszawskim Służewie, w którym mieszkała ciocia Jadwiga, zawsze wydawał mi się tajemniczy, otoczony ulicami noszącymi nazwiska bohaterów książek Sienkiewicza. Całe to osiedle willowe ma ciekawą historię. Powstało na terenie po rozparcelowaniu dawnego majątku rodziny Służewskich. Zamieszkała tam elita II Rzeczypospolitej, m. in. brat Józefa Piłsudskiego, Kazimierz, premier Kazimierz Świtalski i wielu innych prominentów… Tam w 1938 roku postawił też willę dla siebie i żony – Marii z domu Rydomyskiej, historyk sztuki Jan Morawiński. (To był pierwszy mąż Marii, zastępca dyr. Lorentza w Muzeum Narodowym. Zmarł zaraz po wojnie.)

Kiedyś, aby tam dotrzeć należało najpierw dojechać „19-tką” do Dworca Południowego, warszawskiej „ciuchci”, a stamtąd „brało się” tramwaj numer 4 (albo odwrotnie z tymi numerami), który jechał w kierunku Służewa i Służewca. Potem mały spacer, mijało się ulicę Kmicica i Skrzetuskiego, nieopodal były ulice Wołodyjowskiego i Podbipięty… Dom okalał parkan, dzwonek przy furtce, potem otwierały się drzwi wejściowe i ktoś z domowników wpuszczał nas do środka. Kilka schodków i drzwi, zaraz na lewo z korytarza schody do skromnego pokoiku cioci Jadwigi na pięterku. Taki spartański, proste łóżko, jakiś mały stolik pod oknem, szafeczka, a na środku klęcznik. Sieńka pokazała nam kiedyś ten pokój, a wskazując wzrokiem na klęcznik powiedziała, że Jadwiga spędza tu sporo czasu. Pewnie modliła się, aby już nic więcej strasznego się nie stało. Myślę jednak, że można było zrozumieć ciotkę Stachurską, bo życie bardzo ją doświadczyło. Najpierw śmierć męża, Aleksandra Stachurskiego, jeszcze przed wojną, a potem przejścia wojenne. Podobno jej mąż marł w kwietniu 1939 roku na zapalenie płuc, jak mówi Aleksandra Stachurska, jedna wnuczka Jadwigi, aby zaraz poprawiła ją druga wnuczka, Dorota, mówiąc, że dziadek zmarł w wyniku zakażenia pooperacyjnego… Nie wiem, czy to w tym pokoiku na pięterku mieszkał także Marian, kiedy z Matką wprowadzili się do domu żony Arkadego, Marii. Może miał własny pokój gdzieś na dole, który potem zajął Piotr?

To, że mieszkali tam razem na początku lat 50-tych potwierdza informacja w książce o Marianie Stachurskim, którą niedawno kupiłem, aby dowiedzieć się czegoś bliższego o dalekim krewnym. Trochę się rozczarowałem. Nie to, żeby książka była niedobra, nie. Sądziłem jednak, że znajdę tam więcej. Tymczasem znalazłem jedynie fragmentaryczne relacje kilku bliskich osób Mariana, niekiedy sprzeczne ze sobą albo z tym, co ja już wiedziałem wcześniej.

Cóż, nawet nie wiem w jakim stopniu jesteśmy spokrewnieni z Brzezickimi czy Deglerami, którzy także pojawiali się na imieninach w naszym domu. Bo imieniny były dowodem na to, że mam jakiś krewnych, jakąś bliższą i dalszą rodzinę. Nigdy nie słuchałem uważnie, co Babcia miała mi do powiedzenia na temat rodzinnych powiązań. Zresztą nic z tego nie rozumiałem, bo do wszystkich i tak mówiło się ciociu i wujku, więc jakby nie miało to dla mnie większego znaczenia. Do dziś zresztą w wielu przypadkach nie rozszyfrowałam stopnia pokrewieństwa z tymi ciociami i wujkami. Zapamiętałem tylko, kiedy Babcia tłumaczyła mi, że Arkady i Jadwiga, to nasi krewni, a Maria Brzezicka – Sieńka – jak wszyscy na Nią mówili i Jej córka, Agnieszka Morawińska, dla której Brzezicki był ojczymem, to tylko powinowaci, czyli osoby będąca w stosunku rodzinnym z naszymi krewnymi, ale niepowiązane z nimi więzami krwi. Podobnie z Deglerami, którzy byli i naszymi krewnymi, i krewnymi Brzezickich, a spokrewnili się chyba gdzieś daleko w Rosji, gdzie Brzeziccy i Deglerowie pracowali na kolei. Rodzina Babci, Zawadzcy, też znaleźli się po powstaniu styczniowym gdzieś w Rosji, podobnie jak Brzeziccy i Deglerowie. Może to tam zawiązały się więzy krwi? Senior rodu Deglerów, nasz wspólny krewny, profesor Janusz Degler, Witkacolog, także nie był w stanie pomóc mi w rozwiązaniu zagadki pokrewieństwa.

Ciocia Jadwiga wyjaśniła mi, kiedy krzywiłem się, że jej ojciec był tylko maszynistą parowozu, podobnie zresztą jak ojciec Deglerów, że maszynista w tamtych czasach to był bardzo odpowiedzialny zawód, nie tak jak dziś.

– To była taka „arystokracja” na kolei, podkreślała z dumą. Ja oczywiście byłem małym snobem i wcale nie trafiało mi to do przekonania. Dorota Stachurska w książce o jej Ojcu wyjaśnia:

– Babcia Jadwiga pochodziła z tak zwanej dobrej rodziny: jej dziadek, Antoni Brzezicki, absolwent Liceum Krzemienieckiego, brał udział w powstaniu styczniowym i za to został zesłany na Sybir, w okolice Czelabińska. Skonfiskowano rodzinny majątek pod Równem…

Brata Jadwigi, Arkadego Brzezickiego zapamiętałem dobrze pewnie dlatego, że podarował mi szpadę, a konkretnie floret francuski, a może tylko pokazał i zainspirował do kupna? Nie pamiętam. W każdym razie wytłumaczył mi różnicę. Kiedy byliśmy u nich w domu, to zawsze prosiłem, aby pokazywał mi swoją kolekcję szpad, szabel, floretów i broni myśliwskiej.

Wracając do Mariana Stachurskiego, którego nigdy nie spotkałem na imieninach, u nas, czy u nich... Raz jednak nasze drogi prawie się przecięły, kiedy szukałem pracy zaraz po studiach. Podania złożyłem m.in. w wydawnictwie PAX i w Polskim Radiu, gdzie atmosfera była dość szczególna. Od razu poinformowano mnie, że to pierwszy front walki ideologicznej… więc jakby nie było tam miło. Z radiem związany byłem jeszcze od początku lat 70-tych, kiedy odbywałem praktykę w Rozgłośni Harcerskiej, a potem na studiach dorabiałem jako lektor Polskiego Radia. Pomyślałem, że powinienem jednak poszukać czegoś mniej uwierającego moją duszę. Poszedłem do Wydawnictwa PAX, gdzie przyjął mnie redaktor Antoni Kapliński, który najpierw zapytał mnie o… światopogląd, a potem powiedział, że się zastanowi, że może coś się znajdzie dla mnie.

No dobrze, zastanówmy się przez chwilę, upraszczając oczywiście całe zagadnienie, jaki światopogląd tak naprawdę mieli ludzie w tamtych czasach w kontraście do tego, co oficjalnie obowiązywało? Kolumbowie wchodzili w dorosłe życie jeszcze w bajkowej II Rzeczpospolitej, ukształtowani patriotycznymi ideami, gotowi rzucić swe życie na ofiarny stos. Ludzie urodzeni na początku lat 30-tych wchodzili już w dojrzałe życie uciekając przed niemieckimi bombami czy ukraińskimi siekierami. To kształtowało ich myślenie, to wypaczało ich charaktery. Peerelowscy kolaboranci mieli światopogląd szmalcowników, tak jak wypalony Oświęcimiem Józef Cyrankiewicz, podczas wojny bliski współpracownik Kazimierza Pużaka. Spokojnie przyglądał się męczeństwu i śmierci swojego szefa w komunistycznym więzieniu sprawując urząd premiera. Sam przeżył, ale stał się już obojętny na los innych. Dla mojej matki punktem odniesienia było powstanie warszawskie, kiedy to Niemiec zrobił sobie z Niej żywą tarczę, strzelając z karabinu opartego o jej ramię. Potem był marsz przez Wolę, który przeżyła, bo Niemcom właśnie skończyła się amunicja.

– I jak ja mam być po tym wszystkim normalna, jak mam wierzyć w cokolwiek. Chciałabym być dżdżownicą, aby już nie myśleć, nie pamiętać, nie czuć, mówiła mi matka po kolejnym załamaniu nerwowym.

Analogicznie rzecz biorąc, to co spotkało Stachurskiego podczas wojny i to, z czym musiał się konfrontować po wojnie w świecie, w którym przestały obowiązywać jakiekolwiek normy, pozytywne punkty odniesienia, prawdopodobnie odniosło podobny skutek. Ludzie nie byli normalni, bo nie było już norm, do których mogli się odnieść. Od dekretów Bieruta ważniejsza była miska zupy… Pozostała egzystencja generująca depresję, która nie była wyjątkiem, lecz raczej regułą. Na co dzień przybierano barwy ochronne.

Jego język przekazu artystycznego pewnie dlatego jest taki wykoślawiony, postacie są połamane, niekompletne, ale tak wyglądał otaczający go świat i oszustwem byłoby pokazywanie go w inny sposób. Nie tylko On tak to wszystko widział. To co „widzieli” też jego koledzy nazwano potem „polską szkołą plakatu”. Ale była też tęsknota w tym pokoleniu, za lepszym zapomnianym światem. Stachurski wyjechał w pewnym momencie do Londynu, może aby odnaleźć jego resztki. Zobaczcie! Tam w reklamie, którą przygotował dla koncernu „Gulf”, ludzie są kompletni i sprawiają wrażenie zadowolonych z życia.

Przecież wszyscy tęsknili w „tym” kraju semantycznej zapaści, w którym nową okupację nazywano wyzwoleniem... Choćby za ciuchem z bazaru Różyckiego czy z PEWEX-u, który pachniał wolnością… Za Konfrontacjami Filmowymi w warszawskim kinie Skarpa… Choćby za widokiem amerykańskiego samochodu pod ambasadą USA… Dorota Stachurska wspomina:

– Grabiński w pracowni pokazywał nam swoje projekty. Okazało się, że w wolnych chwilach malował kopię „Widoku Delft” Vermeera. Olejną. Ojciec był zdumiony, zapytał „Ty jeszcze masz na to czas?” A on mówi: „Tak, wiesz to jest dla mnie bardzo ważne”!

Tęsknił? Marcel Proust wspomina ten obraz w piątym tomie „Uwięziona”, cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu”:

Bergotte wyszedł z domu i udał się na wystawę. Wstępując na pierwsze stopnie, uczuł zawrót głowy. Przechodząc koło kilku obrazów, odniósł wrażenie oschłości i zbyteczności sztuki tak sztucznej, mniej wartej od przewiewu i słońca w jakim pałacu w Wenecji, lub w zwykłym domku nad morzem. W końcu znalazł się przed obrazem Ver Meera, który pozostał mu w pamięci bardziej olśniewający, bardziej różny od wszystkiego co znał…

– Odkąd w haskim muzeum zobaczyłem „Widok Delft”, wiem, że widziałem obraz najpiękniejszy na świecie, powiedział Proust przy innej okazji i pewnie dlatego uwiecznił go w swojej książce. Tęsknota za „straconym czasem”, za czymś doskonałym, normalnym, po prostu za sensem, którego tak często brakuje naszym duszom, naszemu życiu? 

Kiedy Stachurski znalazł się na „froncie walki ideologicznej” w latach 50-tych, musiał także przybrać „barwy ochronne”. W książce wspomina się, jak współpracował przy wystawie „wielkie budowy socjalizmu”, jak przygotowywał z kolegami olbrzymi portret Stalina, ale pomija się, nie wiem czemu, jego plakaty z serii „Cały naród buduje swoją stolicę” – chyba najbardziej rozpoznawalne w wypadku jego osoby.

Jak by na to nie patrzeć, to nowa religia zastępowała wtedy starą, z czym ciocia Jadwiga nie mogła się pogodzić, a Marian musiał z czegoś żyć. Nowa modlitwa brzmiała mniej więcej tak, jak w wierszu Wisławy Szymborskiej „Ten dzień”, napisanym po śmierci Stalina:

Oto Partia – ludzkości wzrok. Oto Partia: siła ludów i sumienie. Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie. Jego Partia rozgarnia mrok.

Postęp był taki, że wyznawcy nowej religii nie musieli już klęczeć, tylko trzeba było stać na baczność z wzrokiem wpatrzonym w świetlaną przyszłość. Niestety, spowiedź nadal obowiązywała.

Kapliński zadzwonił do mnie po kilku dniach i powiedział, że etatu w wydawnictwie dla mnie nie ma, ale jest etat w Zespole Prasy PAX i żebym tam spróbował… PAX to takie dziwne środowisko powstałe, kiedy kilku starych falangistów podpisało faustowski pakt z diabłem, aby przetrwać, łącząc starą modlitwę z nową. Mimo głoszonego oficjalnie socjal-katolicyzmu było to zupełnie laickie miejsce pracy, gdzie schowało się też wielu akowców, a nawet przedwojennych socjalistów. Zdarzały się historyczne perełki. Poza kierownictwem ONR spotkałem tam kiedyś brata czy kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego, który do redakcji przyniósł zapisany na kartkach z zeszytu tekst o polskich skoczkach pod Arnhem. Tam spotkałem speakera Polskiego Radia Józefa Małgorzewskiego, który we wrześniu 1939 roku odczytał ostatni komunikat… Tam publikował Paweł Jasienica zwolniony z więzienia po interwencji Piaseckiego czy Stanisław Cat-Mackiewicz, po powrocie do kraju w 1956 roku. Zwracano się do niego per „panie premierze”, gdyż przez jakiś czas był premierem rządu emigracyjnego. Jeżeli więc chodzi o poglądy ludzi związanych z PAX-em, był to worek, w którym dało się wiele zmieścić. Ciekawe, czy kiedy Stachurski starał się o stałą pracę w PAX-ie, to też pytano się go o światopogląd?

Na Mokotowskiej, w budynku Prasy PAX, przyjął mnie do pracy stary akowiec, red. Jerzy Ślaski. W ten sposób ominęła mnie możliwość bezpośredniej współpracy ze Stachurskim w Wydawnictwie PAX, dla którego już od kilku lat robił okładki, a później dostał tam etat grafika. Ja natomiast pisałem dla Słowa Powszechnego recenzje książek wydawanych przez PAX ku niezadowoleniu Kaplińskiego, który uważał, że są stronnicze. Raz nawet poskarżył się na mnie Stefanowiczowi, naczelnemu Słowa. Stefanowicza nie lubiano w PAX-ie, bo przysłano go „z góry”. Ale było już po sierpniu. Właśnie tracił stanowisko, zastąpiony przez Jerzego Ślaskiego. Frakcja akowców przeciwko falangistom i ubekom na nowym etapie… Józef Szczawiński, kierownik działu kulturalnego, powiedział Kaplińskiemu, że redakcja jest niezależna i żeby się nie wtrącał… To Szczawiński poinformował mnie o śmierci Mariana, kiedy wręczał mi do recenzji PAX-owską książką z okładką Jego projektu.

Właściwie nigdy nie sprawdzałem, kto jest autorem okładki. Zresztą, kto to robi? No może się mylę. Okładka po prostu jest, musi być, żeby książka się nie rozpadła i coś tam zawsze jest na niej namalowane, co sygnalizuje lepiej lub gorzej treść. Kiedy robiłem przegląd książek odziedziczonych po Ojcu zorientowałem się jak wiele z nich miało okładki zaprojektowane przez Stachurskiego, bo wtedy już zwracałem uwagę na okładki. Biblioteki przez długi czas okładały książki brunatnym papierem i okładek nie było widać. Dopiero w erze plastiku grafika na okładkach stała się widoczna. Plakat to co innego. On sam jest „treścią”, musi krzyczeć, nawoływać, zachwalać, agitować. Ot choćby właśnie ten słynny „Cały naród buduje swoją stolicę”. To taki w sumie socrealistyczny plakat, jeden z serii podobnych, który „popełnił” Stachurski, kiedy jeszcze pracował w Czytelniku. Nie jest zupełnie jasne, dlaczego odszedł od Czytelnika i szukał pracy w PAX-ie.

– Bo przecież, jak pisze Paulina Sikorska, córka Mariana, PAX był wtedy niemile widziany w środowisku, ale ojciec chciał mieć jakąkolwiek pracę, żeby mieć na kawałek chleba… A druga córka, Dorota Stachurska wyjaśnia, że tata potrzebował stabilizacji, ponieważ czuł presję, że musi mieć stały dochód. I złapał coś, co w tym czasie było wielkim obciachem, czyli pracę w PAX-ie.

Ja myślałem wtedy odwrotnie, może naiwnie. Miałem do wyboru pracę w redakcji Słuchowisk Radiowych PR, a równocześnie mogłem dostać etat w PAX-ie, czyli po drugiej stronie horyzontu! Bez wahania wybrałem PAX. Uznałem, że tylko praca w PAX-ie nie będzie obciachem, że nikt ni nie będzie mówił, że to front walki ideologicznej. PAX był wtedy enklawą w morzu komunistycznej propagandy i dało się tam oddychać nieco świeżym powietrzem. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, co trwało do 13 grudnia 1981 roku. Więc nie wiem po co ten cały wstyd córek Stachurskiego, że niby PAX to było coś „obciachowego”, oj… dajcie spokój!

No dobrze, może coś w tym było… Sam tego doświadczyłem. Kiedy jesienią 1980 roku przeszedłem na drugą stronę ulicy Mokotowskiej i zgłosiłem się jako wolontariusz do pracy w Komisji Interwencji i Mediacji Solidarności Regionu Mazowsze, to usłyszałem najpierw - „my nie lubimy paxowców”. Ostatecznie Romaszewska zaakceptowała mnie po rekomendacji mojego profesora Jerzego Holzera, który wtedy był jeszcze dobrze widziany. A i PAX stawał się właśnie prosolidarnościowy, choć nie cały. Dla Stachurskiego współpraca z PAX-em zakończyła się jednak katastrofą. Dlaczego? Córka wspomina:

– Wtedy już dobrze nie zarabiał, miał po prostu zwykłe długi. Skończył pracować w PAX-ie, w kwietniu (1980) dostał wypowiedzenia. Powiedział, że nie będzie w ogóle projektować, że go to mierzi. Gwałtownie zakończył tę współpracę, podobno uderzył kogoś w twarz…

Wypowiedzenie umowy o pracę w kwietniu, samobójstwo w październiku? Pewnie myślał o tym wcześniej, jak wszyscy ludzie cierpiący na depresję. Kiedy odwiedzisz lekarza psychiatrę, jak wyjaśniał mi kolega cierpiący na podobną przypadłość, to pyta się przeważnie pacjentów „czy mają myśli” … Wiadomo jakie. Podobno Stachurski skarżył się, że nawet alkohol mu nie pomaga, pije i pije i nadal jest smutny, szkoda pieniędzy na wódkę… Tak naprawdę przy życiu długo trzymają nas obowiązki, codzienna rutyna. Wiara? Nadzieja? Miłość? Jeżeli i to nie wystarczy?

Stachurski podobno często wspominał o japońskim seppuku jako o honorowym wyjściu z sytuacji. Jakiej sytuacji? Każdej sytuacji? Więc jednak była jakaś „sytuacja”? Powód spoliczkowania kogoś musiał być poważny, szczególnie w wypadku tak spokojnego człowieka, jakim był Stachurski. Jego córka Dorota wspomniała:

– Przekonywał mnie, że samobójstwo nie zawsze jest aktem tchórzostwa, że to jest właśnie obrona swojego honoru, bo tak to funkcjonuje w Japonii. Ze to świadome zadanie sobie bólu po to, żeby się wyzwolić, i to jest świadectwo odwagi a nie tchórzostwa. I w tym duchu popełnił samobójstwo.

– On mi opowiedział kiedyś o arystokracie, który szlifował gałkę z cukiernicy. Myśmy mieli cukiernicę z taką szyszką. Pokazał mi ją i sprawił, że moja wyobraźnia uruchomiła się w tym kierunku…

(Wyjaśnijmy, czego brakuje w książce choćby w przypisach, że chodziło o Jana Potockiego, autora „Pamiętnika znalezionego w Saragossie”, który odebrał sobie życie 23 grudnia 1815 roku strzałem z pistoletu załadowanego kulką odpiłowaną od srebrnej cukiernicy.) Dorota Stachurska kontynuuje:

– Zrobił to tak, że odprowadził Olę na muzykę jak zwykle przez park. Po drugiej stronie parku Ola miała lekcje gry na pianinie. Odprowadził ją i już nie wrócił. Ola, która miała dwanaście lat, wracała sama przez ciemny park. Wpadła do domu zdyszana, zapłakana i mówi, że tata po nią nie przyszedł. A to się stało w tym parku. Ona go minęła, nie wiedząc na szczęście o tym. Współautor książki, Janusz Górski pyta dalej:

– A wie pani, dlaczego? Dorota odpowiada:

– Nigdy nie ma jednej przyczyny, prawda? Myślę, że nie chodziło o sztukę, chodziło o życie.

Jeżeli jednak nie było „jednej przyczyny”, to można snuć rozmaite teorie spiskowe. Jeżeli było coś więcej, a nie tylko depresja? Może nie było to nawet samobójstwo? Powszechnie wiadomo, jakie zagrożenia czyhały wtedy na polskich intelektualistów, jak starano się ich szantażować, jak ich inwigilowano. Wszyscy mieli „teczki”. Wspomnijmy choćby los Pawła Jasienicy, zresztą dobrego znajomego Stachurskiego z Czytelnika i PAX-u. Nie wszyscy mieli odporność psychiczną i fantazję Kapuścińskiego, aby temu sprostać! Może warto sięgnąć do archiwum IPN?


Janusz Górski, Elżbieta Pałasz, Słyszałem, jak sowa woła moje imię. Opowieść o Marianie Stachurskim. Biblioteka Więzi, brw.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura