Jak powszechnie wiadomo, w Polsce od lat funkcjonuje i świetnie się ma instytucja autorytetu dla nieuświadomionych. Polega ona na tym, że bierze się przeciętnego wykształciucha, odpowiednio formuje ideologicznie, następnie wkręca się go na salony, a na łamach gazet opisuje jako wybitnego intelektualistę, pozwalając mu pisać politycznie poprawne felietony.
Po latach takiego funkcjonowania, autorytet dla nieuświadomionych jest prawie nie do podważenia. Czasem jednak, w chwili słabości, podczas spontanicznej wymiany ciosów między salonem a antysalonem, albo gdy dostaje od centrali "brudną robotę" do wykonania, wychodzi z niego cham. I takie właśnie nieliczne momenty pozwalają uważnemu obserwatorowi odróżnić autorytet rzeczywisty od sztucznie wykreowanego.
Salon i tożsama z nim tzw. michnikowszczyzna zawsze miała problem z najwybitniejszym polskim poetą drugiej połowy XX wieku, Zbigniewem Herbertem. Jego niechęć do Michnika i jego otoczenia, jakkolwiek była tematem tabu, to tkwiła cierniem w końcówce pleców redaktora naczelnego Wyborczej. To boli, gdy ma się po swojej stronie wszystkich, tylko nie sposób zawłaszczyć tego ostatniego, za to najwybitniejszego. Za życia Herberta michnikowszczyźnie się to nie udało, a hipokryckie próby podchlebiania się poecie, ten kwitował epitetami (np. "Michnik to oszust intelektualny"). Dlatego też poczekano spokojnie na śmierć pisarza i rozpoczęto boksowanie się z trupem. Najpierw wysłał Michnik do Herlinga Grudzińskiego, do Włoch swoje dwie dziennikarki by wypytały go o kontakty Herberta z SB, ale ta swoista lustracja się nie powiodła. Nie dość, że wiele nie znaleźli, to Herling Grudziński kazał zamieścić sprostowanie, w którym zarzucił Wyborczej... "oszustwo intelektualne". I wtedy trza było sięgnąć po autorytet od brudnej roboty, czyli Jacka Żakowskiego, który zabrał się za wdowę po Herbercie i wykorzystując jej frustrację z powodu niepoprawności męża, która utrudniała jej bywanie na salonach, przeprowadził z nią wywiad na temat problemów psychicznych poety. Przekaz wywiadu był jasny: Herbert gardził michnikowszczyzną bo był chory psychicznie. To znaczy był czubkiem, świrem, psycholem. Część środowiska dziennikarskiego oburzyła się na to kopanie denata, ale ponieważ kopiącym był autorytet intelektualny, pierwsze pióro polskiej myśli lewicowej, to sprawa przycichła i nikt za to, za przeproszeniem nie beknął.
Po raz kolejny Żakowskiego wykorzystano do zadania specjalnego w styczniu 2005 roku, na okoliczność upublicznienia tzw. listy Wildsteina. W tych gorących dla salonu godzinach, gdy ważyły się losy niejednego autorytetu, Żakowski zachował spokój profesjonalisty i precyzyjnie wykonał swoją mokrą robotę. Zadzwonił mianowicie do przebywającej za granicą i nie mającej pojęcia o wydarzeniach w Polsce Jadwigi Staniszkis, mówiąc jej, że w kraju doszło do zamachu stanu - Wildstein wypuścił lustracyjny paszkwil, według którego agentką SB była... Jadwiga Staniszkis. Żakowski zaprosił od razu panią profesor do swojego programu telewizyjnego "Summa zdarzeń", gdzie ta udała się prosto z lotniska, nie mając możliwości weryfikacji słów pana redaktora. Pozostało jej więc jedynie bronić swojego dobrego imienia przed zniesławieniem. Dopiero później okazało się, że została wkręcona i zmanipulowana, ale było za późno, Żakowski mógł krzyknąć "Mamy cię!", a Staniszkis mogła już tylko dementować.
Jacek Żakowski to taki typ, który nie przegapi żadnej, ale to żadnej okazji do skopania ideologicznych przeciwników, a doskonałą szansę ku temu dają medialne nagonki. Wygląda na to, że brać udział w nagonkach to on po prostu uwielbia. Gdy rzucono hasło "Hajże na Wildsteina" - Żakowski sekował Wildsteina, gdy nakazano wykonanie pośmiertnej zemsty na Herbercie - Żakowski zrobił z poety czubka, gdy trzeba było pluć na Kaczyńskich, Żakowski znalazł się w pierwszym rzędzie wołających o "totalniakach" i "frustratach", gdy na celowniku salonu znalazł się Rydzyk, nasz autorytet dla nieuświadomionych walczył także i z nim. Kiedy zaś w dobrym tonie było jechać po Lepperze, Żakowski zaproponował dla niego... "dół z wapnem", ale gdy Lepper wystąpił przeciwko antysalonowi, pan redaktor - nie bacząc na oczywisty zarzut o hipokryzję - bezwstydnie go wychwalał, jako polityka, który zrobił "ogromny postęp" . Słowem, gdzie naparzanka, tam Żakowski. Nie mógł więc przegapić ostatniej nagonki: tym razem na dziennikarzy niesalonowych. Jego pogadanki w TOK FM o "funkcjonariuszach PiSu", czyli o "znanych ze swej uległości" względem polityki i koterii Wildsteinie czy Ziemkiewiczu, nie zawsze kończą się insynuacjami mającymi na celu podkopanie zaufania do kolegów po fachu - czasem przeradzają się w regularne pałowanie, jak na przykład słynna rozmowa z Lisem, kiedy to zachęcał swojego salonowego kolegę do chamskiego przedrzeźniania (tak, przedrzeźniania - już nie przezywania) Joanny Lichockiej.
Nie inaczej było podczas ostatniej nagonki, mającej na celu skopanie Patrycji Koteckiej z TVP. Gdy poziom żółci lejącej się z lewicowych mediów osiągnął swoje apogeum, Super Express na okładce pokazał półnagą Kotecką sprzed 11 lat, pozującą jako zawodowa modelka do zdjęcia w ramach kampanii profilaktyki raka piersi. Oczywiście gazeta zataiła kontekst zdjęcia i poinformowała swoich czytelników, że przedstawia właśnie "Nagą prawdę o Koteckiej". Wydawało się, że oburzeniu nie będzie końca, że nikt uczciwy nie zaakceptuje brukania godności kobiety, a autorytety moralne i intelektualne zapłoną gniewem na taki akt chamstwa. Nikt się nie odezwał. Poza oczywiście niezawodnym Żakowskim, który na antenie TOK FM, uradowany opowiadał w ramch anegdoty, jakie fajne zdjęcie Super Express pokazał, na którym to Kotecka... powiększa sobie biust.
Jacek Żakowski, ze swym znanym powszechnie szacunkiem dla ludzi o innych poglądach powiedział kiedyś (cytuję z pamięci), że w Polsce "wystarczy znać Hannah Arendt, by zostać prawicowym intelektualistą". Pan autorytet dla nieuświadomionych przypadkowo odkrył przed nami podwoje swojego salonowego funkcjonowania. On mianowicie został mianowany intelektualistą, tylko dlatego, że znał... Adama Michnika. Przy czym określenie "intelektualista" jest tutaj stanowczo na wyrost, albowiem Żakowski jest zwykłym pałkarzem, który w przerwach między jednym lewicowym manifestem a drugim, wysyłany jest przez salon do wykonania "brudnej roboty". Obrona polskiego postkomunizmu to nie zawsze praca w białych rękawiczkach. Czasem trza użyć obuchu. Wtedy Żakowski jest jak znalazł.
Inne tematy w dziale Polityka