Michał Szułdrzyński Michał Szułdrzyński
214
BLOG

Prezydentura czyli kłopot.

Michał Szułdrzyński Michał Szułdrzyński Polityka Obserwuj notkę 11
W ostatnich tygodniach nieustannie jesteśmy świadkami licznych sporów na linii prezydent-premier. Nie ma właściwie sensu zadawanie pytania, kto jest im winien, kto zaczął, ani jak jest prawda wzajemnych stosunkach obu panów. Znamy je tylko z relacji obu stron, które oczywiście mają swój interes, by drugą stronę przedstawiać jak najgorzej. Jeśli jednak poza medialną zawieruchą, poza psychologiczną warstwą, zajrzymy w istotę sporów o kompetencje rządu i prezydenta w sprawie służb specjalnych, polityki bezpieczeństwa, polityki zagranicznej łatwo możemy dostrzec, że problem jest rzeczywiście poważny. Polski ustrój - opisany w konstytucji i ustawach - dość oględnie określa zadania prezydenta i rządu w podstawowych sprawach kluczowych dla funkcjonowania państwa. Problem w tym, że sporo tych przepisów nie jest do końca jasnych, co wywołuje nieustanne spory o interpretacje i krzyżujące się kompetencje prezydenta.

 

Prezydent po polsku

Warto tu wspomnieć o tym, jak wygląda ustrój Rzeczypospolitej opisany w konstytucji z 1997 roku. Mocą tej konstytucji władza w Polsce podzielona jest na trzy rodzaje - sądowniczą, ustawodawczą i wykonawczą. Władzę sądowniczą sprawują sądy i trybunały, ustawodawczą Sejm i Senat, wykonawczą zaś Rada Ministrów oraz Prezydent. Ostatni punkt od razu wskazuje na potencjalne źródło konfliktów. Władzę wykonawczą sprawuje prezydent i premier. Politolodzy określają taką konstrukcję mianem „dwugłowej egzekutywy", dwugłową władzę wykonawczą. Prezydent pochodzi z bezpośrednich wyborów - jest wybierany w wyborach większościowych i powszechnych - a zatem jego mandat społeczny jest olbrzymi. Pamiętać należy, że na prezydenta głosuje na ogół kilkanaście milionów obywateli. W porównaniu z tym mandatem władza prezydenta jest bardzo skromna. Ogranicza się do roli „notariusza", który mianuje ministrów, sędziów, profesorów, reprezentuje państwo na zewnątrz i „stoi na straży konstytucji".

Największą władzę w państwie posiada premier. Jest zwierzchnikiem służb, policji, podlega mu prokuratura, aparat administracyjny. Premier nie pochodzi z wyborów bezpośrednich, nie musi być nawet posłem. Wystarczy, że zostanie przegłosowany przez sejm. Jego społeczny mandat jest więc mały, władza - ogromna. Rząd - co warto podkreślić - znajduje się pod kontrolą sejmu, który może np. domagać się wyjaśnień, zgłaszać wnioski o wotum nieufności dla poszczególnych ministrów a nawet obalać cały gabinet - jeśli utraci on większość w parlamencie. W efekcie polski system polityczny polega nie tylko na podziale władzy, ale również na ich wzajemnej kontroli czy wręcz blokowaniu. Prezydent może blokować parlament wetując ustawy, parlament może psuć krew rządowi psując zgłaszane przez radę ministrów ustawy czy odwołując niektórych ministrów, zaś rząd może szykanować prezydenta w rozmaite sposoby - na przykład zmuszając do nominowania na ministrów bardzo krytykowanych przez niego osób. Dlatego też niektóry politolodzy urząd prezydenta nazywają „psujem". Prezydent może być wyrazisty wtedy, gdy współrządzi z przeciwną sobie politycznie koalicją, gdyż może zakłócać jej pracę. Prezydent może też - do czego uprawnia go rola głowy państwa i duże społeczne poparcie - stawać się symbolem państwowej jedności, ośrodkiem wokół którego wykuwa się myślenie o dobru państwa, o ideach politycznych, o przyszłości narodu. Właśnie ta symboliczna rola może być niezwykle ważna w dość wyjałowionej ideowo polskiej rzeczywistości politycznej. Tyle teorii, zobaczmy jednak jak wygląda sytuacja w ciągu ostatnich dwóch lat.

 

Zakładnik sporu PO i PiS

Jeśli przyjrzymy się kadencji Lecha Kaczyńskiego nie trudno zauważyć, że nie cieszy się on wielką popularnością. Prezydent z pewnością nie ma dobrej prasy, kojarzony jest również ze środowiskiem PiSu, które również znajduje się obecnie w mniejszości.

Wielu komentatorów sugerowało, że mała popularność prezydenta Kaczyńskiego wynika z faktu, iż przyszło mu na początku współrządzić z gabinetem, na którego czele stał premier z PiS - najpierw Kazimierz Marcinkiewicz a później Jarosław Kaczyński. Mówiono więc, że skoro prezydent idealnie sprawdza się nie we współpracy, lecz właśnie w kontrze do rządu, trudno znaleźć mu sobie właściwie miejsce w polityce. Dziś po trzech miesiącach po wygranych przez PO wyborach można spróbować zweryfikować prawdziwość tej tezy. Popularność prezydenta nie poszybowała do góry, utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie. Owszem - prezydent niemal od razu wszedł w konflikt ze zwycięską partią, niemal natychmiast doszło do ostrych sporów o interpretację konstytucji i poszczególnych ustaw, trudno jednak uznać, że prezydent wychodzi z tych bojów zwycięsko.

Wydaje się, że polska prezydentura skrojona była idealnie na miarę jednej osoby - Aleksandra Kwaśniewskiego. Siłą prezydenta Kwaśniewskiego nie była wcale władza, którą dawała mu konstytucja, lecz pozycja, którą zajmował w układzie nieformalnego świata postkomunistycznej polityki III RP. Mimo osłabienia roli głowy państwa dwa lata po początku swej kadencji (konstytucja z 1997 roku) Aleksander Kwaśniewski zachował swą wyjątkową pozycję oraz wpływy, które pozwoliły mu zbudować swą absolutnie wyjątkową pozycję w Polsce.

Dziś w przypadku Lecha Kaczyńskiego wydaje się to niemożliwe. Wątpliwe wydaje się również to by osoba, która zajmie Pałac Prezydencki po Lechu Kaczyńskim była w stanie wyzwolić się z klina, w który wciska go ustrój naszego państwa.

 

Traktat Lizboński jako kłopot

Nadzieja na prawidłową współpracę w sytuacji kohabitacji - współrządzenia przez prezydenta i premiera z różnych środowisk politycznych - pryska gdy przypomnimy sobie przedmiot ostatnich sporów w Polsce. Chodziło przede wszystkim o politykę zagraniczną i sprawy bezpieczeństwa (służby specjalne, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, wojsko). Konflikt powstaje w kwestiach zagranicznych dlatego, że istnieje kilka ośrodków polityki międzynarodowej - prezydent, premier i minister spraw zagranicznych. Żadna ze stron nie ma interesu wycofywać się ze swych pozycji, obie mają swe ambicje w tych sferach, konflikt będzie więc trwał.

Jeśli jednak przypomnimy sobie, że już za kilkanaście miesięcy wejdzie w życie traktat lizboński, na mocy którego w Unii Europejskiej pojawi się instytucja unijnego ministra spraw zagranicznych, będących formalnie Wysokim Przedstawicielem do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa. Jeśli mamy dziś problemy z ustaleniem rozdziału kompetencji prezydenta i rządu wewnątrz, można mieć pewność, że w momencie, gdy pojawi się jeszcze jednej, wspólnotowy podmiot polityki zagranicznej i bezpieczeństwa (szczególnie w związku z utworzeniem Europejskiej Agencji Obrony) z pewnością dochodzić będzie do dalszych i poważniejszych konfliktów.

 

Konieczność zmian

Wydaje się wobec tego, że czas pomyśleć nad zmianą polskiego ustroju. Proponowali to zresztą w ostatnich tygodniach komentatorzy w wielu artykułach w prasie ogólnopolskiej (m.in. Marek Migalski w „Rzeczpospolitej", Piotr Zaremba i Piotr Gursztyn w „Dzienniku"). Istnieją naturalne dwa kierunki, w jakich można skierować polski ustrój. Można zmniejszyć lub zwiększyć rolę prezydenta.

Można więc po pierwsze znieść powszechny wybór prezydenta, który nie jest rozwiązaniem wymyślonym przez teoretyków ustroju, lecz konsekwencją konkretnych historycznych okoliczności - politycznych ambicji obozów Wałęsy i Mazowieckiego w roku 1990. Choć dziś Polacy są bardzo przyzwyczajeni do bezpośredniego wyboru prezydenta warto przypomnieć, że przed wojną głowy państwa nie wybierano w wyborach powszechnych. W przypadku zlikwidowania powszechnych wyborów i ograniczenia kompetencji prezydenta, miałby on rolę rzeczywiście symboliczną, przypominającą pozycję prezydenta Niemiec, Włoch, lub króla w Wielkiej Brytanii lub państwach skandynawskich. Oczywiście takie rozwiązanie oznaczałoby znaczne wzmocnienie pozycji i rozszerzenie kompetencji premiera.

Drugim kierunkiem zmian jest wzmocnienie prezydenta, przekazanie mu wielu uprawnień premiera i albo zlikwidowanie tego ostatniego urzędu, albo zmianę premiera w kogoś kto administruje państwem, w sytuacji w której prezydent nadaje kierunki polityce i de facto rządzi.

Oczywiście funkcjonalność obu tych modeli ustrojowych zależy od bardzo wielu szczegółowych rozwiązań i okoliczności, a przede wszystkim od pewnej politycznej psychologii. Takie samo rozwiązanie ustrojowe zapisane w konstytucji może zadziałać zupełnie inaczej w innych społeczeństwach o innej tradycji, świadomości i kulturze politycznej.

 

Bez ideałów, bez złudzeń

Warto na koniec jednak przypomnieć o pewnej regule, czy raczej fatum polskiej polityki. Nigdy, nawet najgłębiej przemyślane rozwiązania polityczne, nie będą wyzbyte odniesień do naszych politycznych doświadczeń. Innymi słowy, rola prezydenta czy premiera będzie zawsze ustalana dla kogoś, albo z myślą, by kogoś do niej nie dopuścić. Konstytucje II RP przygotowywane były z myślą o Marszałku Piłsudskim, konstytucja III RP pisana była głównie z myślą o tym, jak zapobiec działaniom, jakie miały miejsce za burzliwej prezydentury Lecha Wałęsy. Nie mam złudzeń, że dziś pisząc nową konstytucję jej twórcy będą mieli na myśli zawsze kogoś, na pewno będą pamiętać o Lechu Wałęsie, Aleksandrze Kwaśniewskim czy Lechu Kaczyńskim, ze pewnością będą myśleli o Donaldzie Tusku oraz o osobach, które w przyszłości będą uważane za poważnych kandydatów do tego urzędu. Z tego powodu na pewno nie uda się znaleźć rozwiązania idealnego. Ale przecież rozwiązania idealne istnieją wyłącznie w marzeniach, a nie w rzeczywistości.

 

Artykuł ukazał się wczoraj w małopolskim "Dzienniku Polskim" 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka