Mida Mida
1055
BLOG

Nowy Rok z przytupem

Mida Mida Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 15

W ciąży i przed porodem nie czytałam zbyt wielu poradników. W sumie można by wyliczyć trzy, a jedna z książek była raczej zbiorem odstresowujących i rozśmieszających zadań oraz quizów niż typowym poradnikiem. W każdym razie ja, mając wątpliwości, zwracałam się po radę do starszej siostry – matki wielodzietnej bądź mojej mamy, też matki wielodzietnej, choć już należącej do poprzedniego pokolenia (czyli: mądrej i doświadczonej, ale nieobeznanej we współczesnych nowinkach i „dzieciowych” gadżetach). Udało mi się dzięki temu nie wpaść w histerię z powodu większych i mniejszych obaw, nie dać się porwać w wir wyprawkowych zakupów oraz dobrze się nastawić na poród naturalny i karmienie piersią. Właściwie to nie brałam w ogóle pod uwagę innego scenariusza wydarzeń i, Bogu dzięki, wszystko pomyślnie przebiegło (poród, który był całkowicie niezwykły i dość szalony, ale to oddzielna historia i opowiadałam ją już tyle razy…) i całkiem nieźle udaje nam się do dziś (karmienie i wszystko inne wokół dziecięcia). 

W każdym razie w jednej z tych książek natknęłam się na stwierdzenie, że młoda matka po porodzie zapada się w studnię czasu. Czy jakoś tak. W każdym razie chodziło o to, że siedzi z dzieciątkiem w domu, a właściwie głównie leży, dochodzi do siebie, stara się opanować codzienność, dom, ogarnąć, co jest do zrobienia, a nie zrobi tego mąż, karmi dziecko, śpi, potem przewija, karmi i znów śpi, a czas płynie obok, jest gdzie indziej, a właściwie to nie ma znaczenia ten czas. Całkowicie nieważne jest, kto kogo znowu w telewizji obraził, kto komu wypowiedział wojnę, jaki hit wskoczył na pierwsze miejsce i jakie są premiery w kinach. Tak to właśnie przeżywałam. Zapadłam się w studnię czasu i godzinami przyglądałam się Małej Kruszynce (chyba że sama spałam).

Ale w żadnym poradniku nikt nie wspomniał, że życie poza czasem będzie aż tak intensywne. Oczywiście mam tu na myśli podziwianie Maleństwa, jak rośnie, rozwija się i zdobywa nowe umiejętności, ale także mówię teraz o wszystkich Wydarzeniach, które niedługo po porodzie dosłownie się na nas ZWALIŁY. Z łoskotem.

Mieszkaliśmy w bardzo małej kawalerce na 3. piętrze. Wychodzenie na spacery zawsze było wyzwaniem. Wózek stał spokojnie na dole przy drugim wyjściu z klatki i (choć mieliśmy obawy, czy to się uda) nikomu za bardzo nie przeszkadzał. W każdym razie nigdy nikt nam tam śmieci nie powrzucał. Ale zejście z trzeciego piętra, kiedy samo chodzenie sprawiało trudność, z dzieckiem na rękach, a potem wejście na to piętro z powrotem stanowiło wyzwanie i nie od razu się tego podjęłam. Nie mamy samochodu, więc spacery były tylko po bliskiej okolicy – albo trzeba było się z kimś umawiać na podwózkę i ogarniać całą logistykę przedsięwzięcia. W sytuacji, gdy praktycznie dysponowało się sprawną może ¼ mózgu nie było to łatwe. Czasami czułam, że myślenie, planowanie i rozumienie tego, co, kiedy i dlaczego się dzieje, wręcz fizycznie mnie bolało. Oprócz tego na naszym małym metrażu ledwo dało się pomieścić rzeczy potrzebne do życia, nas dwoje i jeszcze dziecko. No, póki Mała leżała bez ruchu i głównie spała, dało się sytuację jakoś opanować, ale wyobrażenie, jak ona zacznie pełzać po podłodze i przewracać poustawiane na podłodze słoiki z przetworami (których naprawdę nie mieliśmy gdzie schować) albo zrzucać na siebie rzeczy z półek (których naprawdę nie było jak zabezpieczyć), sprawiło, że musieliśmy się stamtąd wyprowadzić. Tylko że ceny mieszkań aktualnie, czy kupna czy wynajmu, są niebotyczne i wiedzieliśmy, że na potrzebne nam mieszkanie zwyczajnie nas nie stać. I nie będzie stać jeszcze czas jakiś. Potrzebowaliśmy cudu.

I oto cud się stał. Zobaczyłam ogłoszenie o mieszkaniu, które mieściło się w naszych możliwościach. We wspaniałej okolicy. Na pierwszym piętrze. Położone 10 minut spacerkiem od pracy Męża! Decyzję podjęliśmy prawie z dnia na dzień. Kolejne szczegóły związane z mieszkaniem, które odkrywaliśmy, tylko nas w niej utwierdzały. Był początek listopada. W grudniu przeprowadzka! Wiadomo było od razu, że to niełatwe, bo trzeba zdążyć przed świętami, na które wyjeżdżaliśmy do Gdańska – to zostało postanowione dużo wcześniej…

Ile z tą przeprowadzką mieliśmy kłopotów, to nawet nie mam siły opisywać. Wyszłaby spora książeczka pod tytułem „Zbiór niepowodzeń i nagłych, przykrych niespodzianek w najmniej sprzyjających okolicznościach”. Dość wspomnieć, że z wielu powodów na przeprowadzkę mieliśmy jeden weekend, bez możliwości zmiany tego terminu, a wszyscy (nie wiem, czy wspominałam, że mam liczną rodzinę), których prosiliśmy o pomoc, byli albo chorzy, albo na studiach, albo na wyjeździe, albo w pracy. Naprawdę, sobota, i chyba 5 znajomych facetów w pracy! Mąż też powinien tam być (odpracowywanie jakiegoś tam prawie świątecznego dnia), ale wziął urlop… A ja ciągle z dzieckiem przy piersi. Tylko patrzyłam z coraz większą beznadzieją na te wszystkie rzeczy, które planowałam logicznie i sprawnie pakować… W końcu pomógł nam mój szwagier i jeszcze jeden znajomy. Było ich trzech facetów do ogarnięcia wszystkiego w 3 godziny (rozkładanie mebli, pakowanie „ostatnich” rzeczy, których była jakaś nieskończona ilość, w worki i pudła), bo ja, co brałam się za pakowanie, to zaraz musiałam przewijać i karmić… Kiedy przyjechało dwóch panów z ciężarówką zabrać meble i żartobliwie stwierdzili „ale państwo nieprzygotowani”, to dostałam ataku histerycznego płaczu. Trochę było im chyba głupio…

Samo wspomnienie tego gigantycznego stresu, bezsilności i załamania bałaganem, pomieszaniem wszystkich rzeczy i sytuacją, która całkowicie wymknęła się spod kontroli sprawia, że się znowu denerwuję. To było straszne. Po przejechaniu do nowego mieszkania nie było lepiej, bo rzeczy musiały być jakoś wepchnięte na nieco tylko większą niż dotychczasowa przestrzeń, za to bez mebli, bo te stały złożone pod ścianami i na środku. Całą resztę okolicy zajmowały torby, pudła, worki. Stały nawet na klatce schodowej na parterze… A do złożenia szaf też potrzeba było trochę miejsca!… Pierwszego wieczoru cudem udało nam się rozłożyć łóżko, żeby w ogóle pójść spać. Gdyby mama nie miała anginy, rzucilibyśmy wszystko i pojechali na noc do rodziców, ale tak to nawet ta opcja była niemożliwa do zrealizowania…

Nawet nie zauważyłam Adwentu. Najpierw był wir pakowania, organizacji, kolejne nieudane podejścia do załatwienia tego spokojnie i logicznie, kolejne załamki. A potem był wielki stos rzeczy w nowym, nieurządzonym mieszkanku, które udało się odmalować… I tyle. Lodówka stojąca w kuchni była rozmiaru turystycznego. Wiedzieliśmy, że jest do wymiany. Wymieniliśmy też piekarnik, szczęśliwie do poprzedniego mieszkania kupiliśmy własny, całkiem niezły, ale taka zamiana piekarników to była dodatkowa zabawa z wożeniem, noszeniem, przyłączaniem. Do tego kiedy po kilku dniach (od razu i tak się nie dało) uruchomiłam pralkę, wyjęłam z niej zimne i niedoprane rzeczy. Zepsuta grzałka, po bliższych oględzinach okazało się, że starego i skorodowanego rzęcha nie warto naprawiać. Właściciel naszego mieszkania, człowiek mądry, wiedział, że wyposażenie dogorywa i nie robił nam żadnych wyrzutów, ale znów: załatwianie pralki, czekanie na nią w rosnącej górze brudnych ubrań. Rzuciliśmy to wszystko i wyjechaliśmy na święta do rodziny, do Gdańska.

Sytuacja w tamtych stronach była całkiem inna, ale generalnie rzecz biorąc, wcale nie lepsza. Niestety, dla niektórych gorsza. Myśmy się tylko w totalnym chaosie przeprowadzali i nie dali rady przeprowadzić do końca (zwożenie rzeczy ze starego mieszkania skończyliśmy… W zeszłym tygodniu, a spora część pakunków wciąż tkwi u moich rodziców w piwnicy). A bratu mojego Męża i jego rodzinie w Gdańsku, gdzieś w połowie listopada, spalił się dom. Wszystko, co mieli. Udało im się wyjść z domu całym (rodzina z piątką dzieci, najmłodszy miał 9 miesięcy). Wprowadzili się do rodziców mojego Męża i mieścili się w 7 osób w jednym pokoju. Ruszyła akcja pomocowa, zbiórka pieniędzy, rzeczy. Pomoc płynęła hojnie, ale rzeczy trzeba było przebierać, składować. Spalony dom trzeba było sprzątać, zabezpieczać. Do tego ojciec rodziny musiał przecież pracować. Dostali w ramach pomocy mieszkanie, gdzie mogli się przenieść na czas odbudowy domu, ale to mieszkanie też trzeba było przygotować do zamieszkania. Samochód im się zepsuł. A potem zaczęli po kolei chorować: dzieci, rodzice, ich rodzice – a moi teściowie, jeszcze siostra mojego Męża i dzieci siostry. Jakimś cudem udało się to względnie opanować. Brat Męża z rodziną wyprowadził się do nowego lokum gdzieś 19. grudnia.

Dwa dni później przyjechała babcia, a jeszcze następnego dnia – my. I to tylko dlatego, że w całkowitej bezsilności opóźniliśmy nasz przyjazd o dzień, dopłacając drugie tyle do okazyjnie kupionych biletów miesiąc wcześniej… Nie byłam w stanie być gotowa na czas. Nie byłam w stanie zrealizować jakiegokolwiek planu.


W takiej oto sytuacji: chorzy, w zupełnie nieprzygotowanym „świątecznie” domu, ledwo ogarniętym po wierzchu, bez czasu i sił na gotowanie, pieczenie, sprzątanie, szykowaliśmy się w tym roku do Wigilii. I znów pomoc spłynęła obfita, ponad potrzeby. Chociaż Wigilia i Święta nie były „takie jak zwykle”, a z tradycyjnych potraw były pierogi z ziemniakami lepione przez babcię (tak chciałam towarzyszyć jej w tej pracy… A za każdym razem, gdy byłam gotowa do roboty, potrzebowała mnie Córeczka i nie ulepiłam tego roku ANI JEDNEGO pieroga. Ani uszka nawet!), ulubione uszka mojego Męża, barszcz, bigos, ryba po grecku. Chyba się nie pomylę twierdząc, że cała reszta jedzenia była z darów od dobrych ludzi.

Cały mój wkład w szykowanie świąt w tym roku, to było pilnowanie Malutkiej, jako takie ogarnianie naszych rzeczy i nadzorowanie ubierania choinki. Ha! Zero sprzątania i gotowania… jak nigdy! Od kiedy pamiętam – takich Świąt nie miałam. I nawet mieliśmy w tym totalnym rozgardiaszu chwilę czasu dla siebie z moim Mężem. Byliśmy na Jarmarku świątecznym, odwiedziliśmy przyjaciół, Chrzestnego mojego Męża, Chrzestna potem wpadła do nas. Co ciekawe, udało nam się zobaczyć z prawie każdym z członków rodziny mojego Męża, która jest prawie tak liczna jak moja… To był dobry, rodzinny czas, choć ze sporym dodatkiem stresu, chaosu i chorób. Aż dziwne, że nasza Malutka nic przez ten czas nie załapała. Wróciła do domu równie zdrowa, co wyjechała, no może miała lekki katarek. Niestety, najmłodszy syn brata mojego Męża najgorzej przeszedł chorowanie: tuż przed świętami trafił do szpitala i zatrzymali go tam na całe święta. Brat Męża i jego żona wymieniali się w szpitalu, dzieciaki spędziły z mamą wszystkiego trzy godziny Wigilii... Trudno pojąć, dlaczego spadło na nich tak wiele trudnych wydarzeń naraz…

I z tego wszystkiego wróciliśmy do domu na Sylwestra. Z powrotem między pudła, w niekończącą się prowizorkę. Taka byłam tym wszystkim zmęczona… A nawet nie miałam jak rozpakować rzeczy, bo najpierw trzeba było przywiercić regał i witrynę do ścian. Nie miałam jak pakować szaf, bo były wciąż zastawione górą paczek. Nie miałam jak prać ubrań, bo nie miałam miejsca na suszarkę, a sufitowa wciąż była do powieszenia! Nie miałam jak chować jedzenia, bo lodówka była minimalna… Nie miałam jak wypakować pudła „łazienka” czy „apteczka”, bo nie miałam szafki w łazience w ogóle. Nowa pralka była ogromnym wybawieniem! Kolejne dni, kolejne zakupy (Castorama i Ikea – obowiązkowo do odwiedzenia). A po kupieniu i złożeniu mebli okazało się, że mamy absolutnie wariackie ściany, w które nic się nie da wkręcić. Najprawdopodobniej cegły puste w środku. Głupią szafkę łazienkową tata wieszał na kilometrowych kołkach, żeby „złapało” jeden i drugi brzeg cegły. Szaleństwo. Jedna niespodzianka na drugiej. Mój Tata jest prawdziwym bohaterem naszej przeprowadzki, a przede wszystkim urządzania domu. W sumie dzięki niemu mamy to wszystko i wreszcie (w tym tygodniu!) zapanował tu względny ład. A mój dzielny Mąż we wszystkim bierze udział, uczy się jak może i choć z zamiłowania nie był nigdy majsterkowiczem, coraz bardziej się angażuje w urządzanie domu i uruchamianie kolejnych sprzętów. Jest wspaniały, jego zaangażowanie budzi we mnie szczery podziw, poważnie – ja z tych nudów w naszym jakże spokojnym życiu padam na pysk, bardziej niż kiedykolwiek dotąd i nie mam siły na żadne kolejne pomysły ulepszające życie. Chociaż oprócz standardowego przewijania i karmienia oraz układania rzeczy na półkach to prawie nic tu nie robię… Ale to jest teraz. A miałam jeszcze kilka słów o Sylwestrze.

Na Sylwestra mieliśmy 3 ciekawe plany. Zaprosiła mnie Siostra na potańcówkę. U niej jest zawsze pięknie, fajnie, miło – chcieliśmy iść, jeśli tylko Malutka by nam pozwoliła. Jedyny kłopot – duża odległość, ale co tam, zawsze jest Bolt w razie czego. Drugi pomysł – znajomy zaprosił na spontaniczną posiadówkę przy planszówkach. Trzeci pomysł: jeśli nie uda się wyjść z domu, to trudno, obejrzymy razem film, szampan, pogramy w coś we dwoje, puścimy fajerwerki o północy… Będzie fajnie.

Niedaleko naszego nowego lokum mieszkają nasi dobrzy znajomi. Sami mają małe dzieci, więc zaplanowali puszczanie ogni nieco wcześniej i wyciągnęli nas z domu około 21.00. Spotkaliśmy się, pogadaliśmy, odpaliliśmy co nieco (szczególnie duży wulkan pięknie się zaprezentował). Mała Córeczka miała straszny hałas fajerwerków w poważaniu. Wkurzyła się na koniec, bardziej chyba z powodu zimna i niewygodnego kombinezonu, niż z powodu sztucznych ogni. Wróciliśmy do domu, Mąż położył się zdrzemnąć, dostał gorączki, dreszczy i spał do rana. Mała spała z nim. A ja sprzątałam kuchnię… Mieliśmy o północy puszczać resztę fajerwerków i wypić szampana, ale Mąż nawet oka nie otworzył. Obejrzałam sztuczne ognie sama… Wróciłam do sprzątania kuchni, poczytałam i około czwartej rano poszłam spać. Trudno!

Rok 2020 rozpoczęliśmy w nowym miejscu i naprawdę jest to dla nas nowe życie. Wszystko jest inaczej i choć jest trudno, a życie obfituje w niespodzianki (kto by pomyślał, że wieszanie suszarki sufitowej w łazience to taka koszmarna robota? A z drugiej strony, po sprzątnięciu tutejszego pawlacza: kto by pomyślał, ile można nagromadzić talerzy, świeczników i dziwnych dzbanuszków?), to pod każdym względem jest lepiej niż było i chce nam się żyć, żeby zobaczyć, co będzie dalej. W tej chwili meble stoją i nawet już wisi jeden obraz. Już pozbyliśmy się prawie wszystkich rzeczy niepotrzebnych. Już jakoś rozplanowałam przestrzeń, mam pomysł, jak zorganizować półki, zaczęłam się w tym wszystkim jakoś odnajdywać.

Także tak to jest, że nie licząc tych kilku życiowych niespodzianek i wydarzeń wymagających pewnej aktywności życiowej, to praktycznie znajduję się dalej w mojej studni czasu i realizuję mało komu dostępny ideał tzw. „slow life”. Nie mam na głowie projektów, budżetów, dedlajnów, asapów, szefa-krwiopijcy. Mam tu obok naprawdę piękną okolicę (15 minut do centrum miasta, a mieszkam w ogrodzie, wprost nie do wiary, że w Warszawie może tak być), bardzo klimatyczną kawiarnię, cudowną, spokojną Córeczkę i oprócz tych kilku codziennych obowiązków (spacer, obiad, zmywarka, pralka, kąpiel, przewijanie, karmienie, usypianie, przygotowanie i poprowadzenie tych kilku lekcji…), to właściwie nie mam nic na głowie, mogę sobie leżeć i pachnąć. Aż dziwne, że wciąż nie wzięłam do ręki szydełka z tego nadmiaru wolnego czasu, ale może to dlatego, że jeszcze go nie znalazłam wśród tych pudeł, uff. Niby większość rozpakowana, a wciąż tylu rzeczy nie namierzyłam. Dziwne.

Napisałam tę relację z mojego spokojnego, nudnego, zupełnie nikogo nie interesującego życia, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał wiedzieć, co tam u mnie. Studnia czasu i slow life! Ale najważniejsze, że Pan Bóg się rodzi i przychodzi: nawet wśród chorób, pożarów, przeprowadzek i mozolnego urządzania się. Jak Jemu to oddać, to On już to najlepiej pourządza.

Życie jest cudem i jest pełne cudów. Dobrze jest żyć. 

Mida
O mnie Mida

30-latka z rodziny wielodzietnej, z otwartym umysłem i sercem, magister Nauk o rodzinie z licencjatem z jęz. niemieckiego. Żona, matka córeczki. Mam stały światopogląd i konserwatywne zasady. Interesuję się pisaniem różnych dziwnych rzeczy, w tym pamiętnika, wierszy, piosenek i opowiadań; uwielbiam rysować i śpiewać. Od nostalgii ratuje mnie wrodzony rozsądek i poczucie humoru. Kontakt: na FB do wyszukania też pod nickiem by Katrine *** My jesteśmy prawdziwe damy, bo przy jedzeniu nie mlaskamy, grzecznie dygamy i się słuchamy mamy Nic nie wiemy, nic nie znamy za to ładnie wyglądamy Kiedy trzeba zrobić dyg My zrobimy go jak nikt Na sukienkach żadnej plamy Przy jedzeniu nie mlaskamy Dama z damą, ty i ja Mama z nas pociechę ma Dama mamie nie nakłamie Wierszyk powie, zna na pamięć Dama grzeczna jest jak nikt No i pięknie robi dyg *** Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną Na klombach mych myśli sadzone za młodu Pod słońcem, co dało mi duszę błękitną I które mi świeci bez trosk i zachodu. Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety Rozdaję wokoło i jestem radosną Wichurą zachwytu i szczęścia poety, Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną. (Kazimierz Wierzyński) *** Każdy twój wyrok przyjmę twardy Przed mocą twoją się ukorzę Ale chroń mnie Panie od pogardy Od nienawiści strzeż mnie Boże Wszak tyś jest niezmierzone dobro Którego nie wyrażą słowa Więc mnie od nienawiści obroń I od pogardy mnie zachowaj Co postanowisz niech się ziści Niechaj się wola twoja stanie Ale zbaw mnie od nienawiści Ocal mnie od pogardy Panie (N. Tenenbaum, J. Kaczmarski "Modlitwa o wschodzie słońca") *** Śnić sen, najpiękniejszy ze snów, Iść w bój, w imię cierpień i krzywd I nieść ciężar swój ponad siły, Iść tam, gdzie nie dotarłby nikt. To nic, że mocniejszy jest wróg, Że twierdz obległ setki i miast, Lecz bić, bić się aż do mogiły. Iść wciąż, aby sięgnąć do gwiazd To jest mój cel - dosięgnąć chcę gwiazd, Choć tak beznadziejnie daleki ich blask. By zdobyć swój cel i do piekła bym mógł Pod sztandarem swym iść, Gdyby chciał w tym dopomóc mi Bóg! Właśnie to posłannictwa jest sens, Więc ślubuję tu dziś Mężnym być i nie skalać się łzą, Gdy na śmierć przyjdzie iść. I nasz świat lepszy stanie się, niż Dawniej był, nim rycerski swój kask Wdział i ten, co ślubował niezłomnie Wciąż iść, aby sięgnąć do gwiazd! The Impossible Dream, Joe Darion THE VERY BEST OF Bajka. Co się wydarzyło pod sklepem z lampami - bajka dziewczynce Kasi i dżinie Flinie Coś głupiego (o studiach) - o wierze w siebie O III urodzinach Salonu24 Sierotka Mida na wakacjach - o wakacyjnych wojażach Bajka wakacyjna - o elfach Walcząc w słusznej sprawie - o moich poglądach Przypomina Ciebie mi... Część 5. Pola, las i droga Niejasne bajdurzenie o dorosłości Matura. Krótkie studium poznawcze Pasja odkrywania - wspomnienia z dzieciństwa Wierszyk. Dla odmiany - o królewnie Przypomina Ciebie mi... Część 4. Wiatr O moim pisaniu - właśnie Naiwna. Głupia - o zaufaniu Przypomina Ciebie mi... Część 2. Osiemnastka Przypomina Ciebie mi... Część 1. Dom. Rodzina Urok staroci - tylko koni żal... - o domu na wsi. Wspomnienia Dni Powstania - Warszawa 1944 - o wystawie Kraków inaczej - o wyprawie do Krakowa "Tam skarb Twój..." - o domu na wsi. Przyjazd Oto właśnie ta Noc - o Passze Historia pewnego cudu - o moich narodzinach Okruchy życia - o mnie Starsza Siostra - o siostrze :) Uwielbiam wiatr w każdej postaci - o wietrze. Wiersz Pamiętnik - po co to właściwie? - o pamiętniku Zagiąć psora - o nauczycielach Zwykła ludzka życzliwość - o ludziach

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości