Kiedy słyszę o przyjaźni polsko - ukraińskiej, nie wiem - śmiać się, czy płakać. A już kiedy na okrągło słyszę, jak to Komorowski miał był peregrynować w celu udzielania Janukowyczowi "reprymendy"...
Faktem jest, że nas - a już zwłaszcza Was, kochana młodsza i starszawa młodzieży, o dawnej Ukrainie nikt nie nauczał, telewizja nie mędrkowała - bo telewizora też o tym nie uczyli. Ale ci, którzy przejmą pałeczkę dziejów, powinni sobie coś jednak przeczytać, jak tak bardzo liczą na tę przyjaźń.
Było, jak było, nic przeszłości nie zmieni, ale wiedzieć warto: póki co - większość Ukraińców nienawidzi nas jak zarazy. "Wyssało tę nienawiść z mlekiem matki", jak się to ładnie mawia.
I ma poważne powody. Dużo wody upłynie w Dnieprze, zanim się to zmieni. Mam nadzieję, że nie przeczyta poniższego ksiądz Isakowicz - Zaleski, a także rodziny wołyńskich ofiar - byłoby im przykro. Ale każda historia zwykła miewać jakieś początki, a ten polsko - ukraiński nie był najszczęśliwszy. Dla obu stron - Rzeczpospolitej, która nie umiała odpłacić za wierność, ale także dla kozacczyny, która wreszcie nauczyła się nienawiści.
Mój telewizor wyuczony jest na tyle, że oznajmia mi, jak to bardzo pragniemy, żeby Ukraina stanowiła rodzaj bufora, oddzielającego nas od Rosji ( jak rozumiem - biorąc na siebie ewentualne ( nie daj, Boże) pierwsze uderzenie), a tym samym - nie wpadła w jej, Rosji, objęcia.
Już sobie wyobrażam, jak zachwyceni są tymi pomysłami sami zainteresowani.
Nie wiem, po co to robię (chyba diabli mnie kuszą), ale "po łebkach" ( bardzo "po łebkach" !) postaram się napisać, jak to drzewiej bywało - i spróbuję to zrobić w stylu "za górami, za lasami żyli sobie..." Internet jest pełen materiałów, gdyby ktoś chciał znaleźć fakty, chociaż.. i tak początki są mocno "domyślne".
Kuszą mnie diabli, bo Ukraina od dawna stanowiła ten bufor, biorący na siebie pierwsze uderzenie - czyli już przerobiła tę rolę i doskonale zna "wdzięczność" Rzeczpospolitej. Tyle, że uderzenie przychodziło z południa - ale co to w końcu za różnica? Tak, czy siak - wypłacono za to złą monetą, co skończyło się powstaniem Chmielnickiego, razem z jego konsekwencjami.
Osłabioną wojnami Rzeczpospolitą szarpał, kto żyw, aż do ostatecznego upadku, a kozacczyzna, przynajmniej ta Niżowa, została ostatecznie zniszczona pod groźbą ognia artylerii Katarzyny.
Pozostała nienawiść, która przetrwała wieki - w dumkach i "wieczornych opowieściach". Sądzę, że dziś przy innym ogniu, tym "grillowym", nie przestali o tym zarówno gadać, jak śpiewać.
A kozacczyzna kochała tę Rzeczopospolitą, jak głupia. Kiedy stanowiła już potężną siłę bojową - wdzięczyli się do niej wszyscy w koło: Moskwa, Austria, nawet Turcja, która wolała mieć bitną, doskonale zorganizowaną ( na wzór polski zresztą) kozacką armię w swoich granicach "po dobroci", niż mieć ją w tych granicach jako napastnika, odwiecznego i właściwie niepokonanego.
Mimo wszelkich pokus, mimo rażącej, ustawicznej niewdzięczności polskiej - kozacy tkwili przy Rzeczpospolitej, z uporem godnym lepszej sprawy. Buntowali się, szli na sznur i pal, ale rzadko przyjmowali inną służbę.
Zaczęło się tak ( tu proszę historyków, żeby się nie wtrącali, ma to być "opowieść Szecherady") :
W 1362 r. Olgierd litewski pokonał wojska Złotej Ordy i - mówiąc umownie - Ukraina, czyli pustacie doszczętnie zniszczone przez najazdy tatarskie ( co można było obejrzeć sobie bodaj w "Ogniem i Mieczem", etc) dostała się Litwie. Nie, żeby była jej szczególnie do szczęścia potrzebna - ale jednak.
Dużo później kniaź Witold otrzymał pismo informujące, nie bez słusznych pretensji, że jakowyś ludzie wyrżnęli poselstwo, zdążąjące do tegoż Witolda.
I w taki oto sposób Witold dowiedział się, że na Ukrainie są jacyś zbrojni ludzie, będący w stanie rzecz uczynić, jako że poselstwo nie zwykło podróżować "samotrzeć" i byle kto nie byłby go "starł".
Witold nie bardzo miał pojęcie - kto zacz, ale Krym znał tych ludzi świetnie - od najgorszej strony.
Krym, peryferyjna część Złotej Ordy, kwitł handlem i rzemiosłem od czasu Bizancjum. Tam zresztą również zawędrowali również "nasi chłopi" i reszta zbiegów, głównie z ziem Rzeczpospolitej, którzy powoli zaludniali bezkresne, puste ziemie. Część z nich przyjęła islam. Pod ciężką ręką "wyszli na porządnych ludzi", w przeciwieństwie do kozaków - nazwijmy to - "Niżowych" ( południowa część Ukrainy, zwana Niżem, czy Zaporożem).
Historię wypraw tatarskich znamy, wiemy jak to działało - ale kozacy nie pozostawali dłużni. Trudno dokładnie ustalić czas pierwszych wypraw Niżowców na Krym, ale...jeśli w zasięgu łodzi znajdują się bogate miasta, które w dodatku wzbogaciły się jeszcze ukraińskim nieszczęściem, a po drugiej stronie granicy jest pusty, wygłodzony i zniszczony kraj...
Pierwsze źródła (1308 r) mówią o napadzie na Sudak, ale bynajmniej nie był to jedyny incydent. Później przerodziło się to niemal w regularne wojny - ale to było później.
Każdy ma innne zdanie na temat pochodzenia słowa "kozak", oczywiście od "koziego syna" począwszy, ale w języku Połowców oznaczało strażnika, wartownika. I taką później pełnili rolę, stojąc na straży granic Rzeczpospolitej. Niestety, bez wdzięczności z Jej strony.
Jak żyli ludzie na ustawicznie pustoszonej ziemi? Różnie, ale mówimy o kozacczyźnie.
Zakładając ( ale tylko zakładając, żeby nie było), że dynastia Rurykowiczów wywodziła się od normańskich wikingów, spływających "smoczymi łodziami" Dnieprem w swoich wyprawach - nie trudno zgadnąć, że kozacy doskonale znali możliwości "wojennego transportu wodnego", ogólną budowę łodzi, zwanych później "czajkami". Taka płaskodenna łódź, ( mówimy o wyprawach łupieżczych), sterowana zarówno z dziobu jak z rufy, szybka i zwrotna jak - właśnie - czajka, mogła zabrać na pokład do 80. uzbrojonych ludzi. Obłożona wiązkami sitowia nie była wprawdzie niezatapialna, ale na fali radziła sobie świetnie.
Czajki wypływały głównie po czerwcowych wylewach Dniepru, kiedy ujście rzeki pełne było rozlewisk. Na Dzikich Polach, najdalszym krańcu Niżu, zawsze się coś działo: Tatarzy wypasali konie, kręcili się ludzie - ale rząd kilkudziesięciu czajek i tak dopływał do ujścia.
Kozacy rabowali miasta, porywali niewolników ( Krym słynął z targów niewolnikami) wzniecali pożogę - i było po wszystkim.
Znacznie później, kiedy Turcja miała już świetną flotę ( połowa XVI w), czajki napadały w kilkanaście łodzi na tureckie, przeważnie trójpokładowe galery, wiązące "dobra całego świata", w tym - niewolników obu płci. Galery były "nieruchawe", uzbrojone wprawdzie w działa na burtach - ale daleko im było do zwrotności łodzi kozackich. Oczywiście zdarzało się, że z wyprawy na morze wracała zaledwie połowa załóg, ale wracający mieli z czym wracać. Los zaatakowanej galery był tragiczny - kozacy wdzierali się abrodażem, rabowali wszystko, co mogli zabrać, załogę mordowali - a płonąca galera szła na dno.
A powrót?
U "wrót Dniepru" czekały ekspedycje karne. Ale rozlewiska popowodziowe stwarzały możliwości: łodzie przemykały między komyszami dającymi osłonę, ale tam, gdzie już absolutnie nie dało się płynąć, czajki po prostu przenoszono, a na rzekę wypływano daleko poza możliwościami krymskich ekspedycji.
Jednak wszystko ma swoją ciemną stronę - na przykład kwestię zbytu. Wyżywić się nie można nawet najbardziej obfitym łupem, a jak go wymienić, jeśli wszyscy wokół mają te same zrabowane dobra? Po drugiej stronie Dniepru biegł odwieczny szlak handlowy, ale wielka podaż towaru oczywiście obniża jego cenę. To dlatego ( choć było to znacznie później) Bohun mógł się kąpać w dziegciu "w altembasach" z dawnych zbójeckich wypraw, ale reszta łupów poszła z dymem fajki i oparami horyłki.
To w tych wyprawach rodziła się "mołojecka sława": atak na zorganizowane, zamożne terytorium, z reguły osiagający cel - wymagał dozy szaleństwa. Pogarda śmierci fajnie wyglada w pieśniach, ale rodziła się z rozpaczy - "chadzki" na Krym były życiową koniecznością.
A potem przyszła Unia Lubelska, kiedy to Rzeczpospolita przejęła ( już mniejsza o szczegóły tego manewru, ciekawi - a nieświadomi - znajdą) południowe województwa.
I zaczęła się "kołomyja" - wieczny konflikt. Bo nie ulega kwestii - tych mołojców, pyszniących się kozacką wolnością, dumą i sławą zamierzano, prędzej czy później, zaprząc do jarzma.
Tu rzecz wymaga "porozumowania", jeśli nie chcemy mieć regularnego wykładu historycznego. Najkrócej - ogromne nabytki polskiej magnateri na "nowej ziemi", w dodatku w pobliżu wiecznie płonącej granicy z Turcją, wymagały rąk do pracy, jeśli Ukraina miała się odrodzić - a majątki przetrwać.
Skąd wziąć ludzi? Oczywiście pozostawali miejscowi, ale...było ich mało, a większość, nawet "czerni", nawykła do swobody w działaniu.
Z majątków polskich nie można było wyprowadzić całej siły roboczej.
Wydaje się, że ci miejscowi początkowo przyjęli nowiny polityczne z...no, nie użyję słowa "zachwyt", jednak miało to być nareszcie zorganizowane państwo, a świetność "królewiąt", ich zdolności organizacyjne, etc - mogło stwarzać nadzieję na większe bezpieczeństwo, ukrócenie niszczącej działalności czambułów, etc. Kozacy organizowali się na wzór armi polskiej i z tysiąca powodów chcieli w niej służyć. Co dziwniejsze - za darmo, albo za ochłap z wiecznie głodnego skarbu, który im dawano - albo nie.
Lepszą sytuację mieli nieliczni kozacy, służący w magnackich wojskach prywatnych. Mieli jakiś żołd i dach nad głową - ale to nie rozwiązywało kwestii.
Rzeczpospolita znała już siłę bojową kozaków, których nominalnie "nie zaprzęgano do pługa", ale jakimś dziwnym trafem za kozaków najchętniej uznawano tych "regestrowych", wpisanych na listy. A liczbę "regestrowych" ograniczano do możliwego minimum, z którego to powodu wybuchały tragiczne w skutkach powstania kozackie, po czym liczbę tę zwiększano - aż do następnego "pomysłu".
Zawsze tkwiła pokusa użycia ich jako rezerwuaru siły roboczej, nie mówiąc już o miernych możliwościach skarbu Rzeczpospolitej.
Ale całe postępowanie z kozacczyzną było wiecznym, wielkim oszustwem. Bo jeśli Polska była w potrzebie, na Ukrainie pojawiały sie "listy zapowiednie", czyli rekrutacyjne. Pod broń nagle stawało nawet 40 tys. ludzi. świetnie wyszkolonych, doskonałych w walce - i Rzeczpospolita "nie zastanawiała się", skąd się brali. Bywało, że wojsk koronnych było dwokrotnie mniej, pominąwszy już ich wartość bojową.
A po bitwie panowie komiarze królewscy oznajmiali, że nie mają upoważnień w kwestii "zimowników" - ( co miał zrobić kozak, razem ze swoim koniem - zimą?), prawa do rekwizycji w majątkach, refundowanej przez placówki administracji ( co przysługiwało "normalnym" jednostkom - jednym słowem "kozak zrobił swoje, kozak może odejść" . Do następnego razu. Suchy step, mroźny zimą, a do cna wysuszony latem, nie zapewniał ani paszy, ani żywności.
Opowieści o Chortycy wszyscy znają, ale w końcu nie był "majątek" dający dochód.
Wprawdzie teren Zaporoża przyznano kozacczyźnie przywilejami królewskimi, ale graniczyło ono ( jeśli w ogóle można mówić o jakichś granicach) z Dzikimi Polami, nominalnym terytorium Rzeczpospolitej, na którym prawo wypasu mieli...Tatarzy...Bo taka była umowa z Turcją!
Czysta polityka, znamy to.
Można sobie wyobrazić to sąsiedztwo!
Kozacy znali szlaki tatarskie, idące na ziemie Rzeczpospolitej. Jednak część z nich pustoszyła Ukrainę - i tak się rzeczy plotły. Recepta na szlak polski była prosta: "w stronę zachodzącego słońca - nie przekraczając rzek" - jeśli czambuły szły przez tę część Ukrainy, bo chodziły różnie, na przykład przez Naddniestrze.
Tu właśnie kozacy stanowili "przedmurze" - to oni pierwsi brali na siebie obronę granic Rzeczpospolitej. Jeśli ktoś nie pamięta, skąd się wzięła szlachta - to wzięła się właśnie stąd, że przelewała krew dla ojczyzny za darmo. No, powiedzmy - zadawalając się łupem, w ramach rekompensaty.
Niektórzy to pamiętali - próbowano zastosować to rozwiązanie, czyli nadać szlachectwo przynajmniej części kozackich obrońców Rzp - litej, ale panowie szlachta z oburzeniem odrzucili tego rodzaju pomysły. To panowie szlachta mieli przyjąć kandydatów "do herbu", czyli niejako do rodziny.
"Chłopów? Albo infamisów - zbiegów?" A w życiu!
Duża część "czerni" ( bo trudno ich jednak nazwać chłopami) także żyła i żywiła się własnym przemysłem . W limanach dnieprowych zalegała sól, wyrabiano saletrę, rybaczono, w stepach hodowano bydło - jak pisał pan Sienkiewicz, zresztą na podstawie opisów Beauplana, wysłannika austriackiego na teren Ukrainy, oczywiście nie bez kozery - Austria też miała swoje plany wobec Ukrainy.
To ci wolni ludzie byli naturalnym tworzywem do przerobienia na "pańszczyźnianych".
Bunty rozpoczęły się szybko, zarówno chłopskie, jak kozackie. Tę historię już znamy - niewymierne okrucieństwo karania, powodujące narastającą nienawiść - ale aż do czasów Chmielnickiego kozacy "odstępowali" Rzeczpospolitej mocno incydentalnie.
Bóg raczy wiedzieć - czemu, jeśli kusili ich wszyscy w koło...Liczyli na mającą kiedyś nadejść sprawiedliwość?
A tymczasem - kozacy po staremu "chodzili na Krym", co zaogniało stosunki z Turcją. A co mieli robić? I tak to trwało przez wieki.
No i "przyszła kryska na Matyska" - czyli Chmielnicki, który udał się w końcu po sprawiedliwość i łaskę carską. Zaczęła się wojna z Rosją, jedna z wielu, pod których ciężarem Rzeczpospolita padła.
A kozacy? A łaska carska?
"Sicz Zaporoska została zniszczona z wykluczeniem na przyszłe lata i samej nazwy zaporoskich Kozaków (...) na rozkaz nasz przez postępki swoje (...) i okazane przez Kozaków nieposłuszeństwo wobec naszych najwyższych rozkazów" - tak brzmi fragment manifestu Katarzyny.
Ale tak, czy siak - nienawiść padła na nas, bo akt poddania Chmielnickiego carowi był aktem rozpaczy - za wieczne zdrady i oszustwa, niesprawiedliwość, nieodwzajemnioną miłość i nadzieję.
Historią piszą zwycięzcy. Na Ukrainie nie było historyków, ale były pieśni i dumki, które przetrwały w pamięci prostego ludu. A z reguły mówiły o krzywdzie.
I w taki sposób narodziły się "stosunki polsko - ukraińskie".
Kiedy Piłsudski zaczynał wojnę z bolszewią, skrzyknął na nią milion ludzi, umawiając się z Petlurą na wspólną walkę.
Petlura zebrał...3 tysiące...Tak właśnie wygladała ukraińska ufność i pamięć o wdzięczności Rzeczpospolitej. "Po długich i ciężkich cierpieniach" stworzono ukraińską armią w liczbie 21 tys.Dzielnie walczyła u boku Piłsudskiego - ale to już materiał na inną bajkę.
Więc może niech Komorowski siedzi, gdzie siedzi - a przynajmniej niech się nie wygłupia z "reprymendami" i innym stawianiem warunków. Janukowycz jest politykiem, zrobi - co będzie musiał, ale...
Byłabym bardzo zdziwiona, gdyby "miejscowa ludność" zachłysnęła się polską interwencją, bodaj werbalną. Jeśli się chce mieć dobre stosunki z kimś, kto nam pamięta złe - nie należałoby zaczynać od "reprymendy".
("Reprymenda" - copyright by Justysia, TVN24 - przynajmniej ja to słyszałam z jej wdzięcznych usteczek).
Inne tematy w dziale Polityka