Sprawy "wielkiego świata" zostawiam na boku. Jakoś sobie poradzi.
Czytałam, razem z kuzynką, która wpadła z wizytą, wywiad z Anną Fryczkowską, matką Stasia, którą dziecko osierociło w samą Wigilię.
Nie widujemy się często. Nie wiedziałam wiele o jej kłopotach, choć coś mi się obiło o uszy.
No i rozmowa się rozwinęła, do tego stopnia, że spytałam, czy mogę włączyć magnetofon.
Uważam, że nie zaszkodzi mieć wiedzę, którą ma ta matka, jeśli to na kogoś już trafiło, albo czyha gdzieś, bodaj za najbliżym rogiem. Więc mozolnie, bardzo mozolnie, spisałam - na wszelki wypadek. Pominęłam tylko rzeczy nieistotne. Ale może to ja tak sądzę.
Jak ktoś chce, proszę korzystać.
..................................
No, już. Możesz mówić.
Przerobiłam okres narkomanii mojego dziecka i 9 ( słownie -dziewięć) pogrzebów jego kolegów. Bardzo tej pani współczuję, ale współczułam wielu matkom, więc chodzi mi o coś więcej. Dobrze, żeby osoby, które chcą i mogą zająć się problemem, wiedziały, jak to wyglada "od środka".
Chyba jestem jedną z nielicznych matek, którym to opowiedziało samo dziecko. A potem - także jego przyjaciele, "współuczestnicy przestępstwa". Oni też przeżyli te pogrzeby. Dlaczego trzeba było aż tylu śmierci - nie wiem, ale to ostatni wypadek zresetował im mózgi. Nie będę tego opowiadać, to zbyt osobiste.
Na moje szczęście mój syn żyje. Kiedy się z tego wyplątał, powiedział mi, dlaczego dzieciaki - do maturzystów włącznie - popełniają samobójstwa. Żeby sytuacja była jasna - ja wiedziałam. Było mi z tym i trudniej, ale jednak w jakiś sposób łatwiej - rozumiałam, co się dzieje.
Pytanie najważniejsze - czemu się zabijają?
Możesz to potraktować jako "wiadomość z pierwszej ręki":
Uciekają w śmierć głównie dlatego, że boją się...mamy. Jakkolwiek by głupio to nie zabrzmiało.
Nie boją się dyrekcji szkoły - dyrekcja usilnie udaje, że nie wie, ale doskonale zna masową skalę zjawiska. Dziecko nauczycielskie też nie jest wyjątkiem. Nie boją się dilera - na ogół jest skłonny poczekać, ewentualnego "lania" od ojca ( rodziny są różne) - boją się właśnie mamy. To mama na ogół jest pasem transmisyjnym w razie kłopotów, to na nią spada gross wszystkich tych wszystkich spraw - "gdyby co". Mama kocha najbardziej ( zwłaszcza synka - jak twierdzą córeczki), ją można najbardziej zmartwić, zranić i zawieść. Mamy - żal. I wstyd.
Oczywiście wtedy, kiedy jest to mama normalna, w rodzinie bez patologii. Jednak dzieci z rodzin patologicznych rzadko popełniają samobójstwa, one sobie radzą w tym nienormalnym świecie.
Ci inni na ogół mają długi. Prędzej lub później rodzice, a już zwłaszcza mama - muszą się dowiedzieć...Jeśli nie jest to narkoman, który przestał się już liczyć ze światem, to jest w stanie stressu, wstydu, strachu przed reakcją dilera, bo kiedyś jednak może się zjawić ciężko pobity - a jak zrozpaczonej matce powiedzieć prawdę o narkotykach i długach?
No i przychodzi dzień, kiedy się "zapętla" - w każdym znaczeniu, aż do ostatecznego. Nie ma dla niego takich pojęć jak "wiara, nadzieja, miłość". Jest uświadomiony ciężar winy. I bezradności. Bo chyba nie wierzysz, że psycholog czy psychiatra nie wiedzieli, co dzieje się ze Stasiem? Oni mają takich pacjentów każdego dnia.
Dlaczego więc tamtej matce nie powiedzieli?
Dziecko "biorące" jest do odróżnienia od "czystego" na pierwszy rzut oka. No, choćby - powiększone naczyńka krwionośne w oczach, ale jest mnóstwo innych objawów.
Nie powiedzieli, bo to nie ma sensu. Może ( ale to też wątpliwe) powiedzieliby matce, której bez skrępowania mogliby rzucić w twarz - "odwyk, proszę pani, bo inaczej dziecko skończy co najmniej w więzieniu". Powiedzieliby to matce już "na oko" niezamożnej , której dziecko - z braku doraźnych pieniędzy na "działkę" - mogłoby popełnić przestępstwo, jeśli już go nie popełniło. Dziecko "z dobrej rodziny" zawsze wymyśli coś wiarygodnego "w nagłej potrzebie" - i dostanie pieniądze.
Tej pani nie powiedzieli, bo uznali, że wykształcona, rozsądna matka "wpadnie" sama na to, że chłopak zachowuje się inaczej, a wiedząc, co dzieje się w otaczającym świecie - zna ( albo powinna znać) objawy.No i w domu ojciec - lekarz...
Ale to jednak matka musi przecież pewne rzeczy zauważyć! Matka zawsze jest bliżej.
Tak myślą fachowcy, ale niekoniecznie matki. Matki potrafią sobie wytłumaczyć wszystko, podejrzewając - ale niedowierzając. "Moje dziecko? Absolutnie niemożliwe!". A dla lekarza matka, która nie chce wiedzieć...no cóż, jej sprawa.
Jakiś przykład?
Pierwszy narkoman, którego znałam, zdawał właśnie maturę i jednocześnie kończył szkołę muzyczną. Uczył się świetnie. "Zaraziła" go nowo poznana dziewczyna, wpadł niemal od razu - i poczęstował kolegów. Ale w tym mieście produkowano morfinę, a komunistyczna kontrola...Strażnik stał przy bramie, a większość zakładu - w polu.Przez płot można było przerzucić wszystko. Uzależnili się niemal natychmiast.
Skończyło się śmiercią jednego z nich, więc - wtedy jeszcze dość bezradny, nieobyty z takimi przypadkami sąd, zarządził odwyk. Trudno było mieć wątpliwości. Matka jednak miała - "mój śliczny, zdolny syn?" - i jakimiś kanałami wyciągnęła go z tego odwyku, nie bacząc, że ma w domu jeszcze córkę. Bardzo ciężko tego żałowała...
Więc lekarze - nie mówią, jeśli nie czują się zmuszeni. Ludzie odbierają to źle. Leczą, jak już przychodzi na to czas - ale nie mówią.
Ta matka ma przed sobą jeszcze jedno, może najtrudniejsze do przeżycia po śmierci Stasia, a zdaje się, że tego wciąż nie wie. Pierwsze pytanie matek brzmi - "ale skąd on miał pieniądze?" - i to jest pytanie najtrudniejsze. Bo trzeba odpowiedzieć, że nie tylko brał, ale także handlował.
To jest normalny proceder w tym światku. Nie wynosi się z domu telewizora, nie kradnie pieniędzy, nie - wśród rodzin normalnych. Oczywiście czasem znika coś z pokoju dziecka, czasem również z portmonetki, ale...wytłumaczenie znajdzie się zawsze: jest od dawna przygotowane. Oczywiście jeśli ktoś coś w ogóle zauważy.
Czytając reportaż zauważyłam: jednego dnia dziecko pisze do dilera, że "35 ma", czyli ma, jak sądzę - na dzisiejszą "działkę".Ale już na poniedziałek - diler WIE, że będą mu potrzebne trzy.
Skąd wie? Bo coś trzeba sprzedać, żeby zarobić na swoją "działkę". Oczywiście jest to kwestia idywidualna, "każdemu według potrzeb", ale na ogół w wieku szczenięcym 1 gram wystarcza.
Uczeń nie ma takich pieniędzy. Nawet w zamożnych domach raczej nikt nie daje dzieciakowi 100 zł dziennie (mowa była o trzech "działkach"). W każdym razie nie bez uzasadnienia. Pozostaje rozprowadzanie. Problem w tym, że "rozprowadzaczy" jest pełno. I jeśli nie sprzeda ( czyli nie zarobi), "weźmie" to, co powinien sprzedać. U dilera zostaje dług, który na ogół rośnie.
Czy ta matka mogła coś zrobić?
Nic. Mogła tylko przyjąć do wiadomości. W przypadku mojego dziecka - pomogło.
Narkotyki, zanim staną się nałogiem - są, choćby okazyjnie, imprezowo, "stylem życia" nastolatka. Dziecko, które zupełnie "nie bierze", traktowane jest tak, jak abstynent wśród pijących - "zawsze jest w tym coś podejrzanego, na pewno "kapuje". Są wyjątki, jak zwykle potwierdzające regułę: u części dzieciaków narkotyk nie działa "jak powinien", więc ani on, ani diler nie są zainteresowani. Jednak to są łatwe pieniądze, czasem ci też biorą od dilera - na handel. Bo robią to niemal wszyscy, więc - czemu nie? W szczeniackim środowisku jest po prostu przyzwolenie na te rzeczy.
Pozostaje ta część, która nie bierze po prostu dla zasady, ale znam tylko 2 osoby ( w przedziale - do 30), które nigdy nawet nie zapaliły jointa. Jedna ma astmę, druga - napatrzyła się na narkomana, można powiedzieć - do dna. Oczywiście nie mogę znać "wszystkich dzieci świata", ale myślę, że statystycznie wygląda to podobnie.
Nie przesadzasz?
Czytałam tę opowieść o Stasiu, zastanawiając się, czy nie przesadzam, czy mogą istnieć środowiska zupełnie "czyste". Nie wydaje mi się. Ta zaraza jest wszędzie. Na pewno są tacy, ktorzy zdecydowanie nie chcą żadnych eksperymentów, ale to rzadkość. Narkotyki są elementem "szczenięcego" życia towarzyskiego. I na ogół "marychę", przynajmniej okazyjnie, pali się w życiu dorosłym - wśród tych, którzy przeżyli szczeniackie eksperymenty. Oczywiście nie wyłącznie "marychę".
Nie wiem, czy matce Stasia pomogłaby wiedza, której chyba rozpaczliwie nie chciała. Wiele zrobić i tak nie można, ale najpierw trzeba rzecz przyjąć do wiadomości. Tłumaczeniem nie osiąga się niczego.
Oni "muszą" - i już. Złapani ( "lufka", która wyleci z plecaka, itd) - przeproszą, wszystko obiecają - i każdego dnia można zaczynać rozmowę od początku. Jeśli w ogóle chcą rozmawiać.
Dlaczego jedni wpadają w ciąg, a inni nie?
Bywa różnie. W moim wielkim bloku były trzy hurtownie, a w każdej klatce stali chłopcy z narkotykami. Jak wieści gminne niosły, swoim "rozprowadzaczom" dilerzy raczej dają "czysty towar", we własnym interesie: oni mają być zarówno przytomni, jak - długo "służyć".
Dla klientów robi się straszliwe mieszanki, w skład których - poza narkotykiem - wchodzi zarówno zwykły "apap", jak...sproszkowane szkło, mające uszkadzać śluzówkę - i w ten sposób nie tylko dawać większego "kopa", ale przyspieszać uzależnienie.
Dlaczego niby świadome dzieciaki, które niemal od dzieciństwa wiedzą, czym są narkotyki, nie mogą "wyhamować"?
Mogą. Amfetamina nie uzależnia, tak samo jak, "marycha". Po przedawkowaniu daje właśnie wizje, o których mówi tamta matka, a które dzieciakom są doskonale znane: wiedzą, że powinny przestać.
Czasem przestają: sesja, egzaminy, sprawdzian, który trzeba napisać... Bo przecież większość chce żyć, ma jakieś plany. Wszystko, co się dzieje - to sprawa tymczasowa. Uważają, że jeśli naprawdę zechcą - to dadzą sobie radę. I to jest prawda. Kwestia "chcenia". Ale to trochę kosztuje.
Dopóki są "pod wpływem" - nie mogą spać, nie jedzą, "nosi je" ( wychodzą w nocy bez powodu), nie są w stanie "ogarnąć się" fizycznie. Właściwie przeszkadza im wyłącznie to "noszenie", bo brak snu, w sytuacji koniecznego zakuwania, jest zjawiskiem korzystnym. Jednak jest jeszcze coś: jeśli ktoś naprawdę chce się uczyć, część tego świństwa jest podobno pomocna. Tak twierdzą.
To akurat wiem, znam to z własnego foświadczenia.
Masz doświadczenia z narkotykami?!!!
Właściwie nie wiem. W gorącym okresie sesji moja własna mama podsunęła mi lek ( pemolinę), który przepisał jej lekarz, najzupełniej legalnie. Ona również miała jakiś "gorący czas", a efekty ją zachwyciły. Powiedziała mi, że wszystko, czego człowiek ma się nauczyć, po prostu "fotografuje się" w pamięci. Była to prawda: nie musiałam spać ( oczywiście chodzi o regulowanie snu), jeść ( czym każda dziewczyna bywa zachwycona), a na egzaminie pamiętałam nie tylko tekst, ale jego stronę i miejsce na stronie.
Po prostu - bajka! Niestety, pewnego dnia pani w aptece spytała mnie o dowód osobisty - pemolina przeszła do grupy psychotropów. Powinnam raczej napisać "na szczęście", bo oczywiście zaczęłam to wykorzystywać jako preparat odchudzający. I tak się skończyło.
Podobno tak samo działa "amfa", czy preparaty podobne w działaniu: w sposób zauważalny zwiększa możliwości pamięci i pozwala nie spać. Tylko to "noszenie"...człowiek nie może wysiedzieć. Czyli powstaje dylemat: odstawić? Wtedy łatwiej można się skupić, człowiek nie traci czasu, na przykład na bezmyślne latanie po nocach.
Nie odstawić? Ale wtedy "zakuwanie" trwa znacznie dłużej. To olbrzymie uproszczenie, ale mniej - więcej tak to działa, a każdy inaczej to znosi.
Jednak jest coś znacznie gorszego. Dzieciaki mówią, że odstawienie skutkuje straszliwym kacem, znacznie "gorszym, niż po alkoholu". Nigdy nie czułam od syna alkoholu, ale to wiedzą od "znawców problemu". No, pewnie - wiedząc co zawiera ta piorunująca mieszanka, która ma być czystą, w miarę bezpieczną "amfą", trudno się dziwić.
Szala wahnieć przechyla się raczej na stronę "nie odstawię". Uczyć łatwiej się po "działce", przynajmniej tak głosi fama. Pracować - chyba również, no i człowiek nie pakuje się w tego strasznego kaca, który bynajmniej nie trwa jeden dzień.
Wróćmy jednak do początku. Co zrobiłaś, kiedy się dowiedziałaś? Bo przecież od czegoś trzeba zacząć?
Oczywiście zastosowałam "smrodek dydaktyczny", ponieważ dowiedziałam się po upływie zaledwie dwóch miesięcy, przypadkowo podsłuchłam rozmowę kolegów syna. Rozmawiali właśnie o tym, że bez "zastosowania" X i Y ( jeden z nich to mój synek) nie zdaliby jednego przedmiotu, a nie poprawiliby, bez szczególnej konieczności, ocen z kilku innych. Czyli - pełna rewelacja.
Była to pierwsza klasa liceum.
No, ale przecież wiadomo, że rozmowy nie skutkują?
Na początku nic nie wiesz. Ja już wiedziałam, ale błąd dotyczy wszystkich: zawsze się ma nadzieję, że spróbował z głupoty, ale..."taki ładny, mądry synek,"amerykański" jak ogierek Kargula..No, wziął, ale nie może być aż tak głupi, żeby się wpakować w jakieś ciągi!
Nawet jak pojawiły się wyraźne sygnały, nie brałam tego na serio.
Możesz szerzej, o tych sygnałach? To ważne!
Jemu jakoś nigdy nie były potrzebne pieniądze, nie lubił "fast foodów", a piwa chyba jeszcze w tym wieku się nie pije. Wszystko, co dzieci lubiły, zawsze było w domu. Ale często na mnie padało wyprowadzanie psa, z którym defilowało się wzdłuż całego bloku, żeby wydostać się na kawałek wolnej, bezpańskiej łączki. Zauważyłam dziwną rzecz: chłopcy z mojego bloku zachowywali się głupio: nie ruszali się spod bloku, włócząc się "od klatki do klatki. Dziwny sposób na nastoletnie życie!
Tuż obok była fajna kawiarenka. Pytałam:- Dlaczego nie idziecie po prostu posiedzieć w ciepełku? - Mama nie wszyscy mogą dostać kasę!
Ale nawet to nie było prawdą. Chłopców w tym bloku było dużo, ale - no, może poza jednym - na ten lokalik stać było rodziców, których to wystawanie w klatkach denerwowało tak samo, jak mnie. Zwłaszcza, że non - stop pod blokiem stała policja. Jeszcze nie wiedziałam, że u nas są hurtownie, a oni najzwyczajniej handlują...
A kiedy syn zaczął pytać męża, czy może sobie wziąć jakąś kasę - byłam szczęśliwa, że gdzieś idzie nie będzie wystawał pod tym blokiem. I tu się też kłania poczucie odpowiedzialności: powinnam "zastrzyc uszami": dlaczego on nie przychodzi z tym do mnie? Faktem jest, że mąż miał zawsze jakieś pieniądze po prostu w kieszeni, a drugim faktem - że nigdy nie wiedział, ile ich ma, ale...tak było zawsze. A mimo to dzieci załatwiały sprawy finansowe ze mną.
Potem już wiedziałam: ja bym spytała, zupełnie odruchowo na co mu potrzeba. Zapracowany tata, który miał dla dzieci mało czasu, był chyba szczęśliwy, że w ogóle po coś do niego dziecko przychodzi. Kochał nasze dzieci, rozpuszczał je, trochę mi zazdrościł, że jestem z nimi niemal bez przerwy - ale też to ja je wychowywałam. Ja byłam od mówienia "nie", od zachowania jakiegoś rozsądku, jakiejś normalności. Płakał razem z nimi, kiedy mówiłam to swoje "nie". No i - tata naprawdę nie wiedział - ile synek wyciągnął z tej kieszeni...Wiem, że to brzmi głupio, ale tak było. Co zresztą nie było codziennością, zdarzało się często, ale nie notorycznie.
A jeszcze potem, dużo później - już wiedziałam NA CO - ale...to było pół gwarancji, że nie narobi długów u dilera - bo wiedziałam również, jak to się zwykło kończyć, jak dilerzy "wpływają" na opornych dłużników. Koło się zamknęło.
Więc poprzestałaś na gadaniu?
W pierwszej chwili - tak. Co można zrobić z takimi szczeniakami? Zaczęłam od tego "smrodku dydaktycznego" p.t. "Czyście, chłopcy, poszaleli? Nie wiecie, że to się kończy na dworcu?" Itd, itd, itd.
Chłopcy słuchali ze skruszonymi minami, grzecznie oczekując, aż się od nich odczepię. Normalni, oczytani, inteligentni chłopcy, mający pełną świadomość, gdzie się to kończy, zwłaszcza po lekturze "Dzieci z dwora ZOO".
Ale już sobie ułatwili życie. Każdy myśli, że - kto, jak kto - ale ON...przecież nie jest aż taki głupi, wie, kiedy trzeba przestać...
I tak się toczyło - coraz gorzej. Nad tym procesem nie ma się kontroli, widzi się tylko spadek wagi, wyniszczenie...Albo "samo szczęście", kiedy dziecko nie może przestać gadać, uczy się zawzięcie, każe sobie pomagać: do trzeciej liceum razem odrabialiśmy na przykład matematykę, robiąc zawody - kto szybciej i bardziej bezbłędnie. Można powiedzieć - my się nie tylko kochaliśmy, poza tym kochaniem bardzo się lubiliśmy! Moje dziecko nie było szczęśliwe, jeśli nie mogło się ze mną podzielić tym szczęściem.
Dopóki nie stanął między nami mur.
Co poza "smrodkiem"?
Czytałam, że należy sobie odpuścić: im prędzej dotknie bruku, tym lepiej dla niego. Kontekst: wygonić na ten dworzec. Czytaliśmy to razem. Mój syn patrzył na mnie i nie powiem, żebym nie widziała strachu w jego oczach. Ja bywam konsekwentna. Ale dla mnie takie rozwiązania nie wchodziły w grę. Jestem matką - wilczycą, w złym czy dobrym muszę wiedzieć, co się dzieje z moim dzieckiem.
Powiedziałam od razu, że nigdy go nie wygonię na żaden dworzec. Będzie zawsze moim ukochanym dzieckiem, nakarmionym i czystym, że oddam mu ostatnią kroplę krwi. Pod jednym warunkiem - jeśli mnie o to poprosi.
Kiedy uzna, że czas na moją interewencję - wszędzie pójdę na kolanach, zrobię wszystko, co będzie potrzebne - ale to on musi mnie poprosić. Nie będę się z nim goniła po blokowych, pełnych narkomanów - kolegów klatkach schodowych. Wchodził w to już jako świadomy zagrożeń młody, inteligentny człowiek, więc nie widzę powodu, żeby nie poszedł po rozum do własnej, nie - mojej głowy.
A dalej? Kiedy już miałaś pełną wiedzę?
Wiedziałam już, że przestał chodzić na zajęcia, ale nie zostałam oficjalnie poinformowana. Więc nie przyjęłam do wiadomości. Budziłam go w normalnych godzinach i wyprawiałam z domu, z pełną świadomością, że w mróz i upał będzie stał w jakiejś blokowej klatce, ryzykując nalot policji, że może zostać zatrzymany.
Trudno. Sam wybrał.
Inaczej pozwoliłabym mu się po prostu wysypiać do woli, po czym i tak stawiłby się "w miejscy pracy", już niemal z moją pełną, choć milczącą aprobatą.
To trudne do wytłumaczenia. Na początku masz nadzieję. A później... oni nie mówią "otwartym tekstem", nie możesz już przeprowadzać tak zwanych "poważnych rozmów" - bo dziecko natychmiast łapie za kurtkę. Albo milcząc, albo wynajdując najgłupszy pretekst. To właśnie jest ten mur.
Ale... właściwie przecież nic się nie dzieje: chodzi do szkoły, jakoś się uczy, nie potyka się o meble...Ciągle masz nadzieję, że to tylko "imprezowo", zdarzyło się raz, kilka razy, kilkadziesiąt razy - ale przecież to wciąż to samo mądre, zdolne dziecko, które przeczytało "wszystkie książki świata". A on ci i tak nic nie powie. Czyli wiesz - ale nie wiesz. Rzecz zostaje w sferze domysłów. Ale tak naprawdę - swoje wiesz. Dowiadujesz się choćby od innych matek, a po pierwszym pogrzebie kolegi wiesz już wszystko. Tylko już za późno.
Już wiedziałam, że po dyskotekach chodzą ludzie, którzy nie mówią "nie bierz", tylko informują, czego nie należy robić, jeśli już się wzięło. Razem czytaliśmy artykuł, że na rynek wchodzi nowy ( wtedy) narkotyk, "brown sugar", który jest wyjątkowym świństwem. Było tam ostrzeżenie - instrukcja dla rodziców - jak poznać, że dziecko wzięło akurat ten "preparacik". Prosiłam, żeby tego nie brał, choć prosiłam rzadko.
Na drugi dzień w łazience zastałam ostentacyjnie zostawione metalowe naczyńko ze śladami rozpuszczonego "brown sugar"...
Nie powiedziałam nic, czułam się strasznie - to było czyste wyzwanie! Ale też nie sprzątnęłam - jednak mógł to zostawić przez przypadek... Więc musiał wiedzieć, że widziałam i wiem, choć tak prosiłam, żeby tego nie ruszał.
Chyba po tym incydencie coś się przełamało. POWINNAM zrobić straszliwą awanturę, a nie zrobiłam. Nie wiem, może pomyślał, że -póki co - mam miękkie serce, ale już go spisałam na straty...
Dziś myślę, że ta ostentacja była krzykiem o pomoc.Ale przecież postawiłam ten warunek - on ma poprosić mnie! Na siłę nie osiągnie się nic.
No i co zrobił z tą wiedzą?
Uznał, że czas iść do przychodni, gdzie powiedziano mu, że w tym stanie - to już tylko "Monar". I zapytano, czy skierować. Tego boją się strasznie, niezależnie od tego, że człowiek staje przed świadomością, iż jednak stracił kontrolę. Z "Monaru" trzeba kiedyś wrócić , a wszyscy wokół wiedzą...Już nie to, że brał, ale że sobie nie poradził sam, że go wpakowali do ośrodka. Mężczyzna powinien mieć kontrolę nad własnym życiem - czego uczy najgłupszy film.
Ale ja na to czekałam. Na to właśnie miałam nadzieję. Myślałam tylko, że jednak poprosi mnie - bo do dentysty nie poszedł za nic nie pójdzie beze mnie.
Mojego syna nie można stawiać pod ścianą - i to był główny powód braku awantur i pchania się z niechcianą pomocą. Na to właśnie liczyłam - że ktoś mu to wreszcie powie "nie poradzisz sobie sam". Mężczyźni w mojej rodzinie już tak mają, to jakiś błąd genetyczny. Wiedziałam o tym od chwili, kiedy urodziłam swoich synów - "nie dopychaj kolanem do ściany, bo zacznie wierzgać".
Nie wiem, co powinny zrobić inne matki - ale powinny wiedzieć. Każda zna najlepiej własne dziecko, wie "jakim kluczykiem" można je otworzyć.
Jak z tego wyszedł? Co ostatecznie zrobił?
Prawie nic. Przez kilka dni siedział ( no, raczej leżał, z tym kacem) murem w domu wyłączywszy wszystkie "nośniki łączności" i poinformowawszy nas via siostra, że właśnie przeprowadza odwyk, więc - żeby mu dać święty spokój. Kiedy będzie głodny - wie, gdzie jest lodówka, a oglądać go nie ma sensu. A już zwłaszcza - wąchać. Nawąchała się moja córka, bo to jej pokój obrał sobie za "norkę chorego zwierzątka". Podobno naprawdę zapaszek jest paskudny. Widziałam mojego syna tylko w drodze do łazienki: pół dnia kurował się w wannie.
I to było wszystko, co należało zrobić: przeżyć te kilkanaście dni, bo kilka dni trwała sama "kuracja", ale następne kilka nie wychodził z domu.
Przeżył - i było po wszystkim. Nie do uwierzenia, prawda?
Ale tak było. Sądzę, że mój syn nie był pierwszy, ale dalece nie ostatni. W każdym razie doświadczenie było grupowe - można przeżyć. I przeżyli.
W końcu to tylko kac - gigant!
Co jeszcze możesz powiedzieć innym rodzicom?
Lepiej wiedzieć, nie oddalać od siebie rozpaczliwych myśli, nie myśleć w kategoriach "moje dziecko, takie zdolne, takie mądre - to absolutnie niemożliwe". Wtedy jest możliwość jakiejś rozsądnej diety, "wepchnięcia" w dziecko, niemal pozbawione łaknienia czegoś, co nie pozwoli wyniszczyć organizmu do cna. Jest możliwość zachowania dobrych, mimo wszystko relacji, wyciągnięcia do stomatologa, do lekarza. Oni idą na takie ustępstwa, to im uspakaja sumienie -"Widzisz? Współpracuję"
W żadnym wypadku nie mówić "to niemożliwe".
Narkotyki są na każdym rogu, w szkole, w internecie - gdzie nie spojrzeć. I - jak już było wspomniane - to należy do "stylu życia". Oczywiście niektórzy potrafią mieć nad tym kontrolę, jest to kwestia rozumu, ale także także tolerancji organizmu.
Nie należy brać dosłownie wszystkiego, co pisze prasa. Mam na myśli to "wyganianie na dworzec, żeby dotknęło dna".
Dworzec je wyleczy? My, rodzice, w jakimś sensie jesteśmy winni, coś przegapiliśmy, coś sobie odpuściliśmy. Jeśli można mówić o winie - jednak część tej winy ponosimy my. A oni mają chwile refleksji, załamań...Wtedy powinniśmy być w ich zasięgu.
To paskudztwo radykalnie "ułatwia życie", zwłaszcza towarzyskie, pozwala na regulację nastrojów, oczywiście prowadzi do wyniszczenia, ale tak naprawdę jest raczej głupotą. Nie jest nałogiem, nie uzależnia w tym sensie, w jakim uzależniają opiumoidy.
Jestem świadkiem. Widziałam to na własne oczy. Przeżyłam to.
Inne tematy w dziale Rozmaitości