Nikt nie spodziewał się, że kohabitacja prezydenta wywodzącego się z PiS i premiera z PO będzie łatwa. Na animozje wynikające z ostatnich wyborów prezydenckich (które wygrał Lech Kaczyńskich) oraz parlamentarnych (które wygrała Platforma Tuska) nałożyło się niejasne i nieprecyzyjne prawo. Zaowocowało to drobnymi uszczypliwościami (np. w formie zaproszeń bez prawidłowej tytulatury), ale też poważnym konfliktem kompetencji, szczególnie w zakresie polityki zagranicznej. Kłótnie i starcia między Kaczyńskim a Tuskiem były zatem do przewidzenia, jednak takiej sytuacji nie można zostawić samej sobie, jeżeli szkodzi interesom Polski. A tak było, gdy prezydent i premier spierali się o wyjazd do Brukseli na posiedzenie Rady Europejskiej, co zagroziło polskiej pozycji negocjacyjnej.
Pomysł na rozwiązanie tego problemu przedstawił premier, sugerując potrzebę zmiany obowiązującej Konstytucji RP. Paradoksalnie, wrócił w ten sposób do pomysłu PiS, który zawsze miał do obowiązującej ustawy zasadniczej negatywny stosunek (taki wstępny projekt powstał, jednak skupił się na zmianach natury ideologicznej, a nie instytucjonalnej).
Zmiana Konstytucji ma jednak sens tylko wtedy, gdy będzie radykalna - czyli zmieni model ustrojowy w Polsce z parlamentarno-gabinetowego ze wzmocnioną rolą prezydenta na model kanclerski (RFN) czy też prezydencki (USA, faktycznie Rosja). Postanowienie, iż prezydent ma pełnić wyłącznie rolę ceremonialną, lub premier rolę urzędnika zależnego całkowicie od decyzji głowy państwa, rozwiązałoby wszelkie konflikty kompetencji i ułatwiłoby prowadzenie polityki zagranicznej.
Jednak zmiana Konstytucji, zwłaszcza tak znacząca, wywołałaby ogromną burzę w Polsce, na skalę, której dawno nie oglądaliśmy. Jeżeli sprawa zrzeczenia się immunitetu przez jednego posła budzi w naszym kraju takie emocje, jakie mogliśmy ostatnio obserwować, zmiany w ustawie zasadniczej obudziłyby istne piekło na ziemi. Należy się zastanowić, czy można dopuścić polityków do "majstrowania" przy Konstytucji i czy spodziewane korzyści są tego warte. Dodajmy też, że taka reforma nie zawsze gwarantuje zniknięcia problematycznej sytuacji, co pokazuje przykład Ukrainy (gdzie system prezydencki został de facto zlikwidowany).
Pytanie o korzyści i zagrożenia, które mogłyby pojawić się w razie ewentualnej zmiany Konstytucji Rzeczypospolitej zostawiam otwarte. Dodając do tego jeszcze jedno - czy takiej zmiany nie byłoby w stanie zastąpić sformułowanie zestawu zasad rządzących stosunkami pomiędzy prezydentem a premierem, choćby w przypadku udziału w Radzie Europejskiej oraz podczas innych wizyt zagranicznych? Czy główne siły polityczne byłyby w stanie porozumieć się w takiej sprawie?
Inne tematy w dziale Polityka