Newsweekowy artykuł o homoksiędzach, czyli mówiąc wprost o nadającej kościołowi ton większości, wywołał gorące emocje wśród wiernych o różnym stopniu wtajemniczenia. Obrońcy homoksięży w zasadzie nie bawią się w detale, tylko walą z bardzo prostej, acz grubej rury: to wszystko nieprawda, manipulacja, pomówienia i atak (jak zwykle bezpardonowy) na religię i jej oficerów. A wszystko to jedynie potwierdza tezę, że kościół nie ma problemu z homoseksualizmem i z homoseksualnym lobby. Kościół ma problem z tym, że sprawa wyszła na jaw i głośno się o tym mówi.
Stąd też skowyt obrońców dobrego imienia i zwolenników zamiatania problemu pod dywan, mimo że nie ma na świecie tak wielkiego dywanu pod który dało by się to zamieść. Tymczasem szczerze mówiąc, homoseksualizm się zdarza, żadna to sensacja, a że akurat szczególnie trapi księży… Taka karma pewnie, wolą inaczej, ich prawo. Choć niewątpliwie ciekawym jest skąd to się bierze. Bo to, że księża to w większości są homolubni, to wiedza już powszechna i zbadana. Ale dlaczego homoseksualizm aż w takiej skali dotyka księży, oto jest pytanie, i oto wyzwanie dla badających. Biologicznie ich do tych seminariów tak dobierają, czy może to wyuczone, w trakcie studiów i tak zwanej posługi?
Inne tematy w dziale Rozmaitości