mosher mosher
193
BLOG

Michnik i Urban w jednym stali domu

mosher mosher Polityka Obserwuj notkę 13

Znalezienie istotnych różnic ideologicznych między objawieniami Adama Michnika a publicystyką Jerzego Urbana staje się ostatnimi czasy coraz trudniejszym zadaniem. Można wręcz dojść do wniosku, że obydwu redaktorów łączy obecnie więcej niż kiedykolwiek wcześniej, ale tym razem nawet nie próbują udawać, że jest inaczej. Do tej konkluzji doprowadziła mnie lektura felietonów Urbana zamieszczonych w „NIE” w tym roku i zestawienie ich z poglądami wyrażonymi przez Michnika osobiście bądź też z linią prezentowaną na łamach „GW”. Oto przykładowe porównanie dotyczące spraw wywołujących w ostatnich kilku miesiącach najwięcej zamieszania: 

W styczniu przewaliła się przez kraj dyskusja nad nową książką Jana Tomasza Grossa. Środowisko „GW” z miejsca uznało ją za dzieło wybitne, prezentujące prawdę wstydliwie chowaną przez bojaźliwych polskich publicystów. Wszystko po to, by udowodnić, że jesteśmy narodem antysemickim, krwiożerczym i zbrodniczym. Urban dołącza do tych głosów opisując swoje własne powojenne przeżycia („Bez Strachu”, nr 4/2008): 

Zima 1946/1947. Jechałem, pamiętam, z rodzicami autem z Jeleniej Góry. (Tam furmanki wywoziły Niemców z gratami na dworzec. Taki sam widok jak w Budzanowie, obojętność też ta sama). Z Jeleniej Góry jechaliśmy do Łodzi. Noc. Partyzanci zatrzymują samochód. Łyskają orzełki z koroną. Korona na ich czapkach równa się strach w aucie. Proszą o dokumenty. Salutują: „O przepraszamy, w porządku. Szukamy komunistów i Żydów”. Iluż z tych post-Żydów w bezpieczniackich mundurach znęcających się nad wyłapanymi nieustraszonymi bohaterami podziemia zabijało swój własny strach? 

Dwie pieczenie na jednym ogniu… Nie dość, że żołnierze podziemia niepodległościowego okazują się najzwyklejszymi żydożercami, to na dodatek znalazło się usprawiedliwienie dla ubeków pochodzenia żydowskiego. Teraz już wiemy, że Romkowski, Mietkowski, Fejgin, Humer et consortes dokonywali wobec swych wrogów zbrodniczych czynów nie po to, żeby ich ukarać, tylko w celu odnalezienia utraconego komfortu psychicznego. Mamy tu zatem osobliwy przykład Urbana-psychoanalityka… 

Kilka miesięcy później, podczas nagonki medialnej rozpętanej przeciw pracy Gontarczyka i Cenckiewicza obydwaj redaktorzy ponownie stają po tej samej stronie barykady. Łamy „Wyborczej” zapełniają wywody kolejnych autorytetów moralnych, dziennikarze prześcigają się w zapewnieniach, że historycy IPN są po prostu funkcjonariuszami oddelegowanymi do wykonania określonego zadania, a tak w ogóle to nawet jeśli Wałęsa coś tam kiedyś podpisał, nie ma to obecnie żadnego znaczenia. W podobne tony uderza „NIE”, tym razem piórem Henryka Schulza („Bolkomaniacy”, nr 26/2008): 

Obecna nagła ekscytacja przeszłością Wałęsy, politycznego emeryta chorego na serce, jest kompletnie irracjonalna. Jakie znaczenie ma rzekome czy też faktyczne uwikłanie Wałęsy we współpracę z SB przed 37 laty? 

I kto by się spodziewał takiej linii obrony po gazecie Jerzego Urbana, dla którego przez jakieś 20 lat Wałęsa był politycznym wrogiem numer jeden? Którego dezawuował w latach swojego rzecznikowania, zaś w latach 90-tych nieustannie ośmieszał? Teraz były prezydent zleciał do roli „politycznego emeryta chorego na serce”… 

Skoro jesteśmy przy temacie „Bolka”, to nieuchronnie zahaczyć musimy i o IPN. Instytut od lat staje kością w gardle i Michnikowi, i Urbanowi, nic więc dziwnego, że sprawa książki dotyczącej przeszłości Wałęsy stała się doskonałą okazją do rozprawienia się z tą hydrą. Dla Adama M. pracujący tam historycy to zwyczajne „gnoje” i „pętaki” tarzające się w „szambie”. Urban tymczasem – o dziwo – nie wali z grubej rury i próbuje Instytut tylko ośmieszyć („Trwała ruina”, nr 27/2008): 

Teraz nawet jeśli IPN odkryje, że gen. Jaruzelski był agentem Abwehry, nie spadnie już od tego Napieralskiemu. Nawet kiedy Kurtyka ogłosi dowody, że młody Tusk szmuglował narkotyki na zlecenie Fidela Castro, nie ujmie to tak wielu głosów Platformie, co wysoka akcyza na benzynę. (…) Natręctwo historii znudziło się publiczności – jak z czasem nudzi się każda gra. Ludzką potrzebę dobrego samopoczucia wspierać będą raczej karty kredytowe niż jakiekolwiek karty przeszłości. 

Ale Instytut to raczej wróg okazjonalny, pojawiający się na stronicach obydwu pism nieregularnie, zazwyczaj przy okazji głośniejszych wydarzeń z nim związanych. Na liście głównych przeciwników od lat króluje bowiem „imperium medialne” ojca Rydzyka, z „Naszym Dziennikiem” i telewizją Trwam na czele. Nic nie jest tak ekscytujące, jak walka z Ciemnogrodem. Dlaczego? Szukamy wyjaśnienia u naczelnego „NIE” („Głódź z dostępem do morza”, nr 17/2008): 

Gdybyśmy w roku 1989 oddali im [chodzi o „katolickich narodowców”] władzę, mielibyśmy w Polsce neofaszyzm radujący się całkiem niemałym społecznym poparciem. Co najmniej milion byłych członków PZPR ochotnie przypięłoby sobie do klapy gustowną Madonnę z orłem i mieczykiem. 

Brzmi znajomo, prawda? Kto nas straszy od lat powrotem endeckich kołtunów, którzy zrobią z Polski drugą Jugosławię? Dla kogo słowo „prawica” brzmi jak najgorsza obelga? I kto usprawiedliwia kompromis z komunistami właśnie obawą przed rozpanoszeniem moherów? To ci zagadka… 

Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi twierdząc, że „GW” i „NIE” idą ręka w rękę w antykościelnej propagandzie. Ten pierwszy tytuł jest przecież bardziej powściągliwy – jak to tłumaczył klasyk Maleszka: „aktualnie nie dajemy lidów antypapieskich”. Urban nigdy takich oporów nie miał – patrz chociażby słynny tekst „Obwoźne sado-maso”, za który został skazany sądownie. Kler to główny obiekt ataku tygodnika od momentu jego powstania, a rubryka „Na czarnym lądzie” nigdy nie cierpi na brak tematów do poruszenia. Nie ma zła, o które nie dałoby się obwinić przedstawicieli Kościoła. Ot, weźmy kolejny kwiatek z łączki Urbana: 

Episkopat nigdy nie chce słuchać i za nic się kajać, a powinien. (…) Biskupom marzy się przecież przywrócenie cenzury. Intelektualiści Rydzykowi nawet głośno jej żądają. W schyłkowym okresie Polski Ludowej w środkach przekazu nie do pomyślenia była zaś krytyka nominacji biskupiej. Pod koniec lat 80. cenzura słabła w chronieniu partii i innej władzy świeckiej, a coraz to srożej osłaniała Kościół. 

Hmm… Kto by pomyślał, że Kościół katolicki miał w PRL-u status świętej krowy… No, ale skoro mówi tak ówczesny rzecznik rządu, pewnie jest to prawda. A tych paru zabitych w tamtym czasie księży zwyczajnie wpadło po pijanemu do studni… 

To jednak zwyczajny styl naczelnego „NIE”, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Prawdziwie nieznośny Urban staje się dopiero wtedy, gdy popada w patos. Wychodzi mu to mniej więcej tak dobrze, jak Michnikowi porzucanie napuszoności i posługiwanie się knajackim językiem. A kto jest od dawna głównym (jeśli nie jedynym) obiektem westchnień Jerzego Urbana? Chyba nietrudno zgadnąć („Urodziny Generała”, nr 27/2008): 

Wprowadził w 1981 r. stan wojenny, który nie tylko uchronił społeczeństwo i państwo przed kataklizmem. Odmienił nim układ sił wewnętrznych i wokół kraju. Dzięki temu w 1989 r. stał się możliwy pakt z opozycją i spokojne oddanie władzy. Przykład polskiego kompromisu przyczynił się do tego, że zmiana ustroju odbyła się (z wyjątkiem Rumunii) bezkrwawo na wielkim obszarze świata – od Władywostoku po Łabę. Nie ma to precedensu w dziejach świata. 

(…) Praca dla Jaruzelskiego była najlepszym, co mnie spotkało w przebiegu całego bezustannie dobrego życia. Dziękuję. 

Dziennikarze „NIE”, jak i ja, życzą Generałowi zdrowia i długotrwałych sił potrzebnych także w przyszłości do zmagań z politycznymi odwetowcami. 

Wybaczcie, ale nie mogłem oprzeć się pokusie zacytowania tego wtrętu o „politycznych odwetowcach”… Coś mi się zresztą wydaje, że do tych życzeń żwawo dołączyli przynajmniej niektórzy pracownicy pewnej zaprzyjaźnionej gazety… 

Całkiem niedawno Urban wysmażył inny smakołyk, mianowicie – tekst o Adamie Michniku. Choć przedmiotem tego artykułu jest nie tyle sam Michnik, co walczący z Michnikowszczyzną jego adwersarze. Po raz pierwszy objawili się oni światu podczas wydarzeń marcowych 1968 (dla Urbana jest to bitwa z I Michnikowszczyzną), ponownie zaś dali o sobie znać po niemal 40 latach (Michnikowszczyzna II). Kto to taki („Adamowie Michnik i Mickiewicz”, nr 10/2008)? 

Bój z M II prowadzi wszakże nadal PiS i sprzymierzone z nią media, w tym Radio Maryja. (…) Adam Michnik – główna figura M I – w 40-lecie wyniesiony zostanie na piedestał nie przestając być zdrajcą i sprzedawczykiem z okresu M II. 

Dalsza linię wywodu można już z łatwością wydedukować. Partia do niedawna rządząca Polską jest spadkobiercą  ideowym „katolicko-ONR-owskiego (czyli faszyzującego) taranu”, podejmująca walkę z „warszawskimi salonami, pseudoelitami tworzącymi sitwę, a nawet mafię”, a ubierająca się w szaty bojowników o suwerenność, patriotów i kombatantów. Autor „Michnikowszczyzny”, Rafał Ziemkiewicz, wypocił swoją książeczkę operując tymi samymi argumentami, co Ryszard Gontarz przed czterdziestu laty. W tle obydwu antymichnikowych kampanii czai się antysemityzm i ksenofobia. Ale najgorsze jest to, że niczego nieświadomi młodzieńcy uczący się historii z podręczników Roszkowskiego, Paczkowskiego i Dudka, którzy przedstawiają swych bohaterów wyłącznie w barwach czarno-białych, mogą dojść do „pomylenia uczuć wobec Adama Michnika i do ogólnego poplątania myśli oraz wartości”. Dlatego też znany obrońca tychże, Jerzy Urban, postanowił wystąpić w obronie uciskanej i skołatanej prawdy. 

Odnoszę nieodparte wrażenie, że zarówno „Gazeta Wyborcza”, jak i „NIE”, skierowane są w gruncie rzeczy do tej samej publiczności. A jeśli nie do tej samej, to bardzo podobnej. Weźmy wyimaginowany przykład: dwóch braci. Starszy zawsze cechował się ambicją, skończył zatem studia pisząc pracę magisterską zatytułowaną „Wpływ opadów deszczu na zbiory rzepaku w Kieleckiem”, po czym znalazł pracę jako urzędnik średniego szczebla. Cały czas pragnie jednak rozwijać się intelektualnie, dlatego też regularnie kupuje ulubiony dziennik, by wiedzieć, na jaką partię należy głosować, na co się oburzać i dlaczego warto być wykształciuchem. Największą przyjemność sprawia mu lektura tekstów Adama M. – pięknych, wykwintnych, okraszonych cytatami z klasyków i najeżonych słowami typu „atoli” i „jednakowoż”. Jego młodszy brat, z którym wciąż mieszka pod jednym dachem, nie był tak uzdolniony. Skończył technikum mechaniczne i jest operatorem linii produkcyjnej zakładu utrzymującego się z dotacji państwowych. Nie ma tak wielkich wymagań jak jego brat, dlatego od czasu do czasu kupuje sobie co najwyżej jeden tygodnik, dzięki któremu może pośmiać się z księży, moherów i ciemnogrodzian. A najfajniejsze są dla niego felietony Jerzego U. – celne, dowcipne i walone na odlew bez względu na konsekwencje. Bracia mają podobny światopogląd, świetnie się dogadują i nie wyobrażają sobie życia bez siebie. 

Nie wiem, czy Adam Michnik i Jerzy Urban też nie mogą bez siebie żyć, w każdym razie bardzo się obydwaj lubią i chętnie spotykają. A współpraca kwitnie już od lat 70-tych, kiedy Urban pomagał młodszemu koledze umieszczać pisane pod pseudonimem teksty w „Życiu Gospodarczym”. Czasem na siebie powarczą, żeby publika nie pomyślała sobie, że bezpardonowy rzecznik rządu stanu wojennego, przedstawiający swoją osobą wręcz stereotypowy obraz „komucha” (jak sam lubi o sobie mówić), może mieć wspólny język, interesy i Bóg wie co jeszcze z uduchowionym opozycjonistą i nieustraszonym wrogiem PRL-u. Lubią utrzymywać pozory: gdy podczas karnawału Solidarności na jednym z zebrań SDP Adam zwrócił się do Jerzego słowami: „Urban, mój przyjacielu…”, adwersarz usadził go natychmiast: „Nie jestem twoim przyjacielem”. A kiedy jakiś namolny dziennikarz przyłapał ich na wspólnym obiedzie – niczym parę ukrywających się kochanków – Urban wypalił: „A ch… komu do tego, z kim ja jem obiad, i to jest cały mój komentarz”. 

Cóż, pozory pozorami, ale jak się poczyta wydawane przez nich pisma, to wątpliwości jakoś się rozwiewają… 

Michnik i Urban w jednym stali domu… 

mosher
O mnie mosher

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka