Przeczytałam dziś w Dzienniku, że Polacy nie potrafią nazywać swoich grzechów, bo czasem nie wiedzą co jest grzechem, a co nie. Chyba wiele w tym prawdy. Ledwie rok temu spowiednik wysłuchał mnie, a potem powiedział: "no tak, ale to są twoje uczucia, a nie grzech". Nie wiedziałam co powiedzieć. Tyle razy wyrzucałam sobie, że zbyt dużo we mnie złych emocji i tej linii winy trzymałam się najmocniej, nie podejrzewając, że to owszem, źle, ale błąd tkwi gdzie indziej.
Dziwne, ale na przestrzeni lat, podobnego sposobu myślenia o mojej własnej grzeszności nie zmieniało nic. Kilka lat temu obejrzałam co prawda film, który dość mocno mną wstrząsnął ("Siedem" m.in. z M. Freemanem, w którym psychopatyczny morderca zabija posługując się kluczem siedmiu grzechów głównych, czy raczej powszednich przecwi czemu próbuje on w dość zaskakujący i mocno kontrowersyjny sposób protestować), ale choć byłam oburzona - dlaczego my ludzie tacy jesteśmy? niby wiemy, a jednak nic z tą wiedzą nie robimy, dlaczego?! - nie przełożyło się to chyba na moje własne jednostkowe postanowienie poprawy.
Tekst w dzisiejszym Dzienniku przykuł moją uwagę nie tylko dlatego, że pokazuje nieudolność z jaką próbujemy oczyścić sumienia w sakramencie pokuty. Rzeczywiście, zaczęło się od kolejnego eureko!, ale dalej było już tylko niedowierzanie, że po raz kolejny wpadłam w tę samą pułapkę. Pułapka powszedności, przyzwyczajenie (do złego) - to chyba najgorsze aspekty ludzkiej grzeszności. Czytając zwróciłam bowiem uwagę, że ludzie rzadko kiedy za grzech, z którego katolik winien się spowiadać, uznają np. zbyt szybką jazdę. Co gorsza, moja najpierwsza myśl była taka - następnym razem muszę i o tym powiedzieć. Dlaczego nie przyszło mi do głowy, żeb zwolnić?
... moich słów Nasiona spadły na suchą Glebę i nie wyrosły. To moja wina. E.M.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka