"Iniesta wprowadził nas do nieba!" - już w kilka minut po zakończeniu finałowego meczu► w Johannesburgu krzyczał nagłówek na internetowej stronie największego hiszpańskiego dziennika sportowego "Marca".
Można oczywiście się spierać, czy faktycznie głównym przewodnikiem Hiszpanów w tej drodze był strzelec jedynego w finale gola, a nie bramkarz Iker Casillas. I można się zastanawiać, czy na drodze do nieba musiało być tyle dziur i wybojów. Faktem jest jednak bezspornym, że Hiszpanie dostali to, co im się należało. Mistrzem świata została ta drużyna, którą przed turniejem na zwycięzcę typowała większość ekspertów. I której - jak wskazywały rozmaite plebiscyty - życzyła triumfu większość neutralnych kibiców na całym świecie.
Łatwo nie mieli. Jeśli Hiszpanów określano - tak jak kiedyś Brazylijczyków - jako poetów futbolu, już Szwajcarzy w pierwszym meczu pokazali im, że na poezję będzie tu niewiele miejsca. I rzeczywiście - mistrzostwa zdominowała twarda, męska proza.
Jeżeli uznaje się, że Hiszpanie najlepiej dziś grają w piłkę nożną, pozostałe drużyny (może z wyjątkiem Niemców) postanowiły z nimi grać w grę jak najmniej piłkę nożną przypominającą. Mieli też Hiszpanie własne kłopoty: skoro Fernando Torres zapewnił im dwa lata temu mistrzostwo Europy, nie wypadało go nie wystawiać; tymczasem każde pojawienie się na boisku dochodzącego do siebie po kontuzji gwiazdora znacząco ułatwiało grę rywalom.
Mimo to, po szwajcarskiej wpadce ogrywali kolejnych przeciwników. Męczyli się niemiłosiernie, ale krok po kroku zbliżali się do swojego nieba. Dzięki swojej wspaniałej technice, ale przede wszystkim - dzięki cechom, o które nikt ich wcześniej nie podejrzewał: żelaznej konsekwencji, waleczności i dyscyplinie zespołowej. Zostali mistrzami świata niekoniecznie dzięki temu za co ich wszyscy kochamy. Ale chwała im, że wygrali.
Piotr Bratkowski
>>> Więcej komentarzy publicystów Newsweeka
Inne tematy w dziale Rozmaitości