Dwa razy dziennie przejeżdżam kolejką miejską przez urokliwą stację Warszawa-Powiśle. Kiedyś kojarzyła mi się ona jedynie z wycieczkami szkolnymi do Muzeum Narodowego, aby do którego dotrzeć, należało wówczas pokonać zaszczaną klatkę schodową, mieszczącą się w pylonie wiecznie remontowanego Mostu Poniatowskiego. Dziś z tamtych wspomnień nie pozostało już nic, bowiem stacja Warszawa-Powiśle rządzi się innymi zupełnie prawami, a jej znaczenie dla Warszawy uległo całkowitej przemianie.
Dziś stacja Warszawa-Powiśle jest niczym innym jak Watykanem hipsterów. Kolejka miejska przecinająca to serce lanserki ma w tym wszystkim o tyle znaczenie, że w mniemaniu warszawskich hipsterów służy ona nie do przewożenia nieważnych mas szarych ludzi na linii Otwock-Pruszków, a w rzeczy samej należy ona tylko do nich, do owych warszawskich hipsterów, a jej jedynym sensem istnienia jest zapewnienie hipsterom wygodnego przemieszczania się pomiędzy knajpami Śródmieścia i Powiśla. Śródmieście od Powiśla to tylko jeden krótki odcinek, ale jakże wiele się na nim dzieje.
Kiedy tylko drzwi kolejki otwierają się, wlewają się do jej wnętrza hipsterskie zagony pomieszane z warszawskimi korporacyjnymi młodymi wilkami. Grupy te często się ze sobą mieszają a przynależność do nich wydaje się być płynna.
Prym bezwzględnie wiodą tu młode dziewczyny. Obowiązkowa antenka z włosów, uklejona z wdziękiem na czubku głowy, w ręku smartfon połączony z uszami delikwentki białymi kabelkami a na przedramieniu zwisająca ogromna torebka. Gdzieś w tym wszystkim swoje miejsce musi znaleźć też kubek kawy. Czasami rąk brakuje do tego wszystkiego, ale dziewczyny te zdają się nierzadko mieć po kilka ich sztuk i nie ma obawy – wszystkie niezbędne elementy wystroju znajdą swój wieszak. Można też odnieść wrażenie, że im mniej zgrabne nogi tym warte większego ich wyeksponowania, np. za pomocą leginsów w tzw. „panterkę”. „Czeszki”, rozmaite cichobiegi, tenisówki czy też balerinki. Porozciągane koszulki po babci, t-shirty z przeceny, a na szyi najważniejszy element dekoracji czyli kilometrowej długości apaszko-szmatka, pozwijana i poplątana pod szyją w fantazyjną ulepę. Hitem ostatnich miesięcy jest posiadanie roweru z tzw. „ostrym kołem”. Posiadając taki rower trzeba podtrzymywać miejskie legendy o ich naukowo dowiedzionej wyjątkowości na tle innych dwuśladów. Mniej ogarnięte posiadają „zwykłe” holendry. Szeroka kierownica, biały plastikowy okular, sukienka, chusta i wielka teczka na rysunki (wszak każda porządna hipsterka zajmuje się sztuką) – i można ruszać w miasto.
Sam wygląd to tylko wstęp. Bo najważniejsze jest bycie po prostu „cool”. To się albo ma albo się tego nie ma. Można udawać, że umie się ciapać gumą tak jakby z tą gumą przyszło się na świat na porodówce, ale takie oszustwo ma krótkie nogi. Trzeba się umieć zachowywać tak, jakby cały świat wokół był jedynie dekoracją dla naszej nonszalancji. Pewność siebie musi z nas bić, a nie ciurkać niczym z popsutego kranu. Należy nieskończenie wiele razy, powtarzać formułę „no proszę cię..”. Innymi słowy, należy cały czas podważać należące do kogoś innego opinie, i bezustannie w ten sposób wykazywać temu komuś jego kompletne wsteczniactwo. Trzeba się po prostu cały czas w tej awangardzie sforować do przodu.
Wśród warszawskich hipsterów są też oczywiście jednostki płci męskiej. Choć co prawda czasem ciężko wychwycić różnicę, ale oni naprawdę tam są. Mają na głowach śmieszne kapelutki, spod których wystaje grzywka a'la Dennis Rozrabiaka. Potrafią oni w przeciągu tych kilku minut kiedy pociąg pokonuje odcinek pomiędzy Warszawą-Powiśle a Śródmieściem, wyjąć białego „maka”, odpisać komuś na „fejsie”, schować go i jeszcze sprawdzić w szybie czy kapelutek na pewno dobrze leży.
Stacja Warszawa-Powiśle stała się przedziwnym miejscem. Ni to kabaretem czasów internetu, ni to krzywym zwierciadłem najgorszych,mieszczańskich, koszmarnych snobizmów. Jest Warszawa-Powiśle z pewnością „kercelakiem” nowych czasów. To tu bije źródełko warszawskości. Tej nowej warszawskości – aż chciałoby się napisać warszafskości.
Zadziwia mnie to, jak grupa ludzi potrafi spontanicznie (z małą jedynie pomocą mediów i korporacji) stworzyć sobie swój własny mikroświat, a nawet zaanektować na jego potrzeby serce kilkumilionowej stolicy. Stworzyć tam własną enklawę, z własną konstytucją, własnymi wierzeniami oraz własną religią. Bez dofinansowań z Unii, bez korupcji ani bez politycznych konotacji.
Nie piszę tego żeby załamywać ręce nad upadkiem obyczajów, bo jak pisał kiedyś Kafka przy pewnej okazji: „czyż mógłbym odciągnąć od nich katastrofę?”. Przecież dzisiejsi hipsterzy w końcu się zestarzeją a na ich miejsce przyjdzie jakieś nowe, jeszcze bardziej zwariowane pokolenie, na które podstarzali hipsterzy będą patrzyć ze swoim starczym niesmakiem.
Pomny tego, iż świata na siłę zmieniać nie należy, przyglądam się codziennie tej ferii kolorów, temu nieustannemu korowodowi nowych trendów i jeszcze bardziej podkręcanych dziwactw. Jest w tym owczym pędzie ku żarłocznemu dizajnowaniu wszystkiego co się rusza jakaś przedziwna hipnotyczna moc, jakaś fantazja której trudno się oprzeć. Może nawet jest to jakiś cień naszego dawnego, nieskrępowanego niczym romantyzmu, gdzie nie liczą się żadne okoliczności bezwzględne a liczy się to co mamy w sercach.
Patrzę na to wszystko i uwierzcie, że cieszę tym oko.
Inne tematy w dziale Polityka