Uważam, że jedną z największych naszych narodowych bolączek jest przesadna wiara w zbawczą moc debatowania. Niestety, wciąż ciągnie się za nami wiele powikłań mających swoje początki jeszcze w komunistycznej rzeżączce. To wtedy właśnie narodził się kult rozmaitych nasiadówek, zebrań, paneli i dyskusji. PRL, oprócz wielu wiadomych niedogodności, przyniósł ze sobą natręctwo zbędnej gadaniny, która poza okazją do pokazywania twarzy przez przeróżnych mądrali nic nie załatwia a jedynie zaciemnia problem. W "minionym okresie" gadanina miała jeszcze inne funkcje, miała być wentylem dla wszystkich niedobrych, nagromadzonych społecznych emocji. Kiedy obserwowałem słynną już debatę "dziennikarską" doznałem nieprzyjemnego uczucia Deja vu.
Jeśli jest jakiś problem, to najlepszą odpowiedzią jest powołanie komisji, urzędu albo jakiegoś innego żywotnego ciała, które w czasie wielogodzinnych debat się z tym problemem rozprawi. Taka zasada obowiązywała kiedyś i obowiązuje też dziś. Jako społeczeństwo tracimy ogromne zasoby energii na niepotrzebne gadanie. Gadają urzędnicy, politycy, dziennikarze, publicyści a nawet menadżerowie w korporacjach. Nie znam przypadku debaty, która dała jakiekolwiek wymierne efekty. Ten coś powiedział, tamten ziewnął, ktoś jeszcze się z czymś nie zgodził - koniec końców rozstajemy się bez żadnych sensownych wniosków.
Najbardziej ekstremalnym wydaniem debaty, jest ta, w czasie której debatują głowni winowajcy złego stanu rzeczy. To też wyjątkowo pachnie PRL-em. Władza nie potrafiąca zapewnić społeczeństwu podstawowych produktów spożywczych, spotykała się na tysięcznym z rzędu plenum, gdzie próbowano zadekretować "poprawę sytuacji". Niestety, wcale sklepy się od tej gadaniny nie chciały zapełniać towarami, a ziemniaki na polu wcale nie chciały rosnąć szybciej. Mimo to, do dziś wierzymy, że da się świat naprawić kolejnym panelem.
Cały ten przydługi wstęp służy mi jako pas startowy do poznęcania się nad słynną już debatą "dziennikarską". Kiedy zobaczyłem zatroskane twarze Michnika, Żakowskiego czy Gugały załamujących ręce nad aktualnym stanem polskiej żurnalistyki od razu przypomniały mi się wiadome gremia. Nie, wcale nie chcę tutaj już wymienionych dżentelmenów szturchać. Dlatego, że ja nie jestem związany z nimi żadnymi emocjami.
Ci ludzie są już dla mnie przebrzmiałą czkawką historii. Przypominają mi poprzebieranych we wszelkie możliwe ordery weteranów wybierających się na tandetną akademię. Trzymają się wzajemnie pod ramiona, w rękach trzymają wyciągnięte do przodu sękate kijaszki żeby móc wymacać ewentualne przeszkody i kroczą przez miasto nie zauważając ledwie maskowanych ludzkich podśmiechujek. Na miejscu rozsiadają się na krzesłach i opowiadają o swoich junackich przygodach. Publiczność śpi, albo chowa twarze w dłoniach z zażenowania. Tymczasem nasi old-junacy dalej ciągną swoje i próbują wszystkich zgromadzonych przekonać, że oni we czterech to w zasadzie całe dywizje kładli jednym "plaskaczem".
"Czy ty naprawdę sądzisz, że Radio Maryja jest fajne?". Pytanie Żakowskiego skierowane do I.Janke mogłoby w zasadzie służyć jako jedyny komentarz do całości debaty. Może ono też służyć jako twarda definicja wizji dziennikarstwa made in III RP. Nie bardzo wiem czy debatowanie z ludźmi, którzy nadal są przekonani, że ich wizja świata jest "pierwszą wśród równych", ma jakiś sens. Nie chodzi mi tu nawet o to, że oni mają jakąś władzę w rękach, z którą nie da się walczyć. Nie, bardziej mam na myśli to, że ci ludzie doszli do punktu, w którym ich śmieszność poleciała na Marsa groteski.
Nie wiem jak inni, ale ja widziałem w ich oczach strach. Bo oni bardzo dobrze wiedzą, że ich czas się kończy. Media jakie stworzyli, jakie dobrze znają i w jakich czują się jak w środowisku naturalnym zbliżają się do końca swego istnienia. Kiedy księgowy odłączy całe to towarzystwo od finansowego akumulatora znikną jak źli czarownicy. Zniknie też ich system prawideł, aksjomatów i niezłomnej moralności. Oni już dobrze wiedzą, że tak będzie.
Inne tematy w dziale Polityka