Mój ojciec do dziś nazywa naszych południowo-zachodnich sąsiadów Czechosłowacją. On dobrze wie, że takiego państwa już nie ma, ale siła nawyku jest już chyba w jego przypadku nie do zwalczenia. Myślę, że dobrze to ilustruje nasz, Polaków, stosunek do Czechów. To co o nich wiemy, to mieszanka mitów, wyobrażeń i przesądów, a czasami i odrobina sympatycznego poczucia wyższości też się znajdzie - np. kiedy mówimy o nich per "Pepiki". Mimo, że są tak blisko, to też jednocześnie wydają nam się bardzo dalecy.
Istnieje zjawisko zwane "Czechofilią". Jest spora dość nawet grupa psycho-fanów, którzy z przesadną egzaltacją przeżywają wszystko co jest związane z Pragą, piwem i językiem czeskim. Jest to choroba dosyć ciężka, aczkolwiek do wyleczenia, choć wielu zaniedbuje to schorzenie i pozwala mu w sobie bezkrytycznie wzrastać. Wiem coś o tym, bo sam jestem "Anonimowym Czechofilem" - od kilku lat szczęśliwie zaszczepionym.
Wszystko zaczęło się jeszcze w schyłkowym okresie istnienia bloku demokracji ludowej. Zakład mojej mamy wysłał nas na kolonię do Czechosłowacji. Już wtedy, jako podstawówkowy gałgan, zorientowałem się, że znalazłem się w diametralnie innej rzeczywistości niż ta nasza. Dosyć pełne sklepy, coli można było pić ile się chciało, tak samo było z wszelkiej maści słodyczami. Szybko też wyszły na jaw róznice genetyczno-rasowe. Czeskie dzieci stały "za pięć ósma" w równych rządkach, ubrane w takie same dresy i grzecznie oczekiwały na rozpoczęcie się apelu. Dzieci polskie jeszcze długo po wyznaczonej godzinie złaziły się ze wszelkich kątów, nierzadko w piżamach i z zaropiałymi oczami. Przez trzy tygodnie nie nawiązaliśmy z nimi nawet cienia jakiegokolwiek kontaktu emocjonalnego. Oni też nie chcieli nas zrozumieć - kiedy jechaliśmy na wycieczkę do Pragi, dali nam na drogę bardzo subtelne kanapki z kotletem schabowym wielkości buta narciarskiego. No ale co z tego. Tak czy siak, bardzo mi się tam, pomimo wszelkich zastrzeżeń, podobało.
Czechy i Pragę odwiedzałem potem w swoim życiu wielokrotnie - bywam tam średnio raz na rok. Z roku na rok, coraz mocniej utwierdzając się w przeświadczeniu, że nasze polsko-czeskie sąsiedztwo i nasze teoretyczne słowiańskie braterstwo to jakiś wybryk geo-polityki.
Obalmy choćby kilka podstawowych mitów. Zacznijmy od języka. Każdy sądzi, że ich mowa jest podobna do naszej. Bzdura. Pismo jeszcze da się od biedy rozszyfrować, ale dogadanie się bywa nieraz niemożliwe. Albo ten mit o "sympatycznych i spokojnych Czechach". Nie wiem jak wy, ale ja kiedy jestem w Czechach, to staram się ich po prostu omijać i nie wchodzić z nimi w żadną interakcję. Porozumiewanie się za pomocą znaczących spojrzeń i drgnień mięśni na kamiennej twarzy nie należy do moich ulubionych zajęć. Te wszystkie elementy sprawiają, że wyrasta między naszymi nacjami mur nie do przeskoczenia.
Praga - miasto, które dziś zrobiło sobie z Franza Kafki breloczek reklamowy i chełpi się nim na każdym kroku. Tymczasem Franz, jako niemieckojęzyczny Żyd, w Pradze czuł się fatalnie. Z racji swoich korzeni był tam wyobcowany i wielokrotnie snuł plany ucieczki stamtąd raz na zawsze. Dziś nie przeszkadza to Prażanom zarabiać na jego losie grubych koron.
Tak więc zasadne wydaje się pytanie: czy Czesi i Czechy dają się w ogóle lubić? Nie. Można ich jednak szanować za dystans do rzeczywistości i za ten chłodny pragmatyzm, który u nas zwykło się nazywać tchórzostwem. Trzeba ich zawsze obserwować, bo po ich zachowaniu można lepiej wczuć się w dźwięk wiatru zmian. Weźmy tego prezydenta. Wybierano go dotąd w parlamencie, a teraz, wydawałoby się nie wiadomo po co, Czesi chcą go wybierać bezpośrednio. Bezsens? Nie, znając Czechów kryje się w tym z pewnością jakaś głębsza mądrość, którą zrozumiemy dopiero za jakieś dwadzieścia lat. Patrzmy więc na to co dzieje się na południu, bo być może nasi rozsądni sąsiedzi znów planują jakieś mądre i cwane ruchy.
Inne tematy w dziale Polityka