To co dziś przydarzyło się Przemysławowi Wiplerowi każe mi w pierwszej kolejności myśleć o tym, jak to w niebezpieczną i pełną pułapek wyprawę udaje się ten kto śni o wielkiej polityce.
Kiedy myślimy o politykach to z pewnością niejeden z nas z miejsca powie: polityk to taki ktoś, kto ma świetne życie. Sława, nic nie robi, biega po telewizjach, wszyscy otwierają mu drzwi a piękne i młode kobiety widzą w nim ojców swoich dzieci. Tymczasem z polityką jest tak samo dokładnie jak z futbolem czy show biznesem. Wszystkie te dziedziny życia wydają się być bajeczne jedynie z naszej strony telewizora.
Ciemną stronę polityki, i to na własnej skórze, poznaje właśnie Przemysław Wipler. Nie będę tu się bawił w domorosłego Sherlocka, czy też snuł możliwych scenariuszy. Bo niezależnie od tego gdzie leży prawda, Przemysław Wipler najpewniej nigdy nie zdoła wrócić do swoich obowiązków i nie będzie mu już dane robić tego co dotąd robił zupełnie tak jakby nic się nie stało. To jest już absolutnie niemożliwe i tak naprawdę nie ma tu żadnego znaczenia, czy Wipler miał 0, 8, czy też 150 promili we krwi. Ba, tu nie miałoby znaczenia żadnego nawet to – zakładając, że nagle wyszłyby na światło dzienne takie, a nie inne dowody – że Wipler w ogóle tego dnia nie był na Mazowieckiej. Nie miałoby, ponieważ już ruszyła ta maszyna, ta maszyna która lepi w naszych głowach wszystko co tylko sobie wymyśli. Mam tu na myśli oczywiście maszynę medialną.
Na to polityk gotowy musi być zawsze. Na to mianowicie, że przyjdzie taki właśnie zły dzień (noc) jak ten, który okazał się być tak złym dniem dla Przemysława Wiplera. Nieodpowiednie miejsce, nieodpowiedni czas, efekt motyla i te sprawy. Szast, prast i już jesteśmy na żółtym pasku. Potem już nie ważne tak naprawdę kto, kogo, gdzie i jak. Ważne jest to, że kończy się kariera dobrze zapowiadającego się polityka. Polityka, który zwłaszcza w naszych swojskich medialnych realiach musi uważać potrójnie, a nawet poczwórnie, zwłaszcza wtedy kiedy pokazywał się niegdyś obok Jarosława Kaczyńskiego. Taki polityk nie może liczyć na farta. Radiowóz podjedzie do niego trzy razy szybciej niż do, dajmy na to, posła SLD, a ręka wyciągnięta do zgody wszystkim wyda się zwiniętą w kułak, a może i nawet dzierżącą maczetę. Wielu przysięgnie, że tak było, nawet na pamięć swojej Matki.
Są jednak ludzie, którzy podejmują to ryzyko i zostają politykami. Najpierw ze wszech miar się pilnują, uważają nawet przy przechodzeniu przez pasy. Potem przychodzi rutyna, która odbiera koncentrację. Wydaje nam się, że jesteśmy ze stali, że niesie na jakiś boski wiatr, który odsuwa od nas każde potencjalne zagrożenie. Następnego dnia już nas nie ma. Już nie jesteśmy młodzi, zdolni i rokujący. Już nie mówi się o nas poważnie, a każda nasza publiczna wypowiedź musi zawierać element tłumaczenia się. Tłumaczenia, które rzecz jasna niczego już nie zmieni.
Inne tematy w dziale Polityka