Nie wiem, czy to, co piszę jest prawdziwe
Oby było prorocze
Wśród wielu produkowanych w Polsce seriali tylko jeden wyróżnia się rozmachem i innowacyjnością. Żaden z konkurencyjnych tasiemców nie może się z nim równać oglądalnością, żaden nie budzi tak silnych emocji. Zwroty akcji są żywo dyskutowane przez znaczną część społeczeństwa. Główni bohaterowie mogą poszczycić się rozpoznawalnością, o której doktor Lubicz mógłby tylko marzyć.
Skąd bierze się popularność serialu, o którym piszę? Przede wszystkim należy zauważyć, że główny odcinek nadawany jest codziennie w ścisłym prime-time. I to nie w jednej stacji, ale w kilku! Do tego dochodzą skróty i powtórki emitowane co kilka godzin. Co więcej, istnieją w Polsce dwa kanały telewizyjne, które informują o losach postaci 24 godziny na dobę. Nie można również zapomnieć o gazetach i magazynach, na bieżąco analizujących każde, nawet najdrobniejsze zwroty akcji.
Serial ów jest tak popularny, że nie potrzebuje nazwy, ani reklam. Czasem nazywany jest Polską Polityką, choć mogłoby się zdawać, że jest to nazwa trochę na wyrost. Obecny sezon, który jest prawdziwym majstersztykiem scenariuszowym zaczął się pod koniec 2005 roku. Główną jego zaletą są wyraziste i mocno zarysowane postacie. Mamy więc dwóch antagonistów: Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Pierwszy – ten dobry - jest młody, wykształcony, ambitny, zna języki i umie się zachować w wielkim świecie. Drugi – ten zły – jest stary, jego twarz ciągle wykrzywia przeraźliwy grymas, zajmuje się głównie knuciem i próbami zniszczenia całego dobra tego świata, pozostałe jego grzechy to brak konta w banku oraz nieposiadanie prawa jazdy, co najwyraźniej utrudnia mu realizację swych haniebnych zamierzeń.
Nadawany właśnie sezon naszego serialu znacznie przewyższa swego poprzednika, który emitowany był od roku 2003 do 2005. Poprzednik, choć jego początek [tzw. afera Rywina] był naprawdę emocjonujący, szybko musiał zejść z anteny [anten], gdyż widz łatwo mógł pogubić się w ocenie przedstawianych mu postaci. Nie bardzo wiadomo było, który bohater jest dobry, a który zły, które czyny trzeba ganić, a które pochwalić. Na szczęście główni scenarzyści szybko zrozumieli swój błąd i już w 2005 roku mogliśmy cieszyć się ze świetnie skrojonej fabuły zaprezentowanej w nowym sezonie naszego ulubionego serialu.
Serial ten ma – jak mniemam – największy wpływ na wybory polityczne Polaków. Trudno inaczej wyjaśnić, w jaki sposób partia, która reprezentuje interesy znikomej części elektoratu
(mniej więcej chodzi o członków PO, ich rodziny i znajomych) od kilku lat cieszy się blisko 40% poparciem. Jedyne wyjaśnienie, które przychodzi mi do głowy jest właśnie takie, że duża część widzów serialu nie rozważa swoich wyborów politycznych w kategoriach własnego interesu, ale kieruje się emocjami kształtowanymi w głównej mierze przez obrazy, za pomocą których przedstawiana jest w mediach polska polityka.
Nim spróbuję nakreślić perspektywy wyjścia z sytuacji, w której najpopularniejsze media są w stanie dyktować obywatelom na kogo mają głosować, pozwolę sobie na dygresję. Rzecz może nie jest zasadnicza, ale trapi mnie od dłuższego czasu. Idzie o następującą kwestię: niezależnie od tego, czy jesteśmy przeciwko PO, PiS-owi, czy też uważamy, że obie partie jednakowo psują nasze państwo, to musimy zmierzyć się z faktem, że dwie główne siły polityczne cieszą się poparciem ogromnej części społeczeństwa. Oczywiście fakt ten można zbyć stwierdzeniem: taka jest natura demokracji, że ludzie głosują na różne partie. Zawsze przecież znajdziemy obywateli, których poglądy polityczne różnią się od naszych. Jednakże stwierdzenie takie jest oczywistym unikiem i nie uwzględnia marnej jakości polskiej demokracji. Przyjmijmy za dobrą monetę obraz, który zarysowałem na początku tekstu. Zgadzając się, że rzeczywiście ludzie głosują na PO tylko dlatego, że media wmawiają im, iż Platforma jest partią, która wspaniale radzi sobie z każdym problemem naszego państwa, uznajemy w zasadzie większość współobywateli za durniów nie wartych swego miana. Cóż to za obywatel, który ślepo podąża za tym, co mówi do niego telewizor? A zatem jeżeli przyjmiemy optykę, podług której to serial opisany powyżej jest w stanie dyktować ludziom na kogo mają głosować, to w zasadzie oznacza to, że pogardzamy większą częścią naszego społeczeństwa.
Oczywiście, pogarda to bardzo mocne słowo. Możliwe nawet, że zbyt mocne, ale celowo go używam, aby wyostrzyć kontury problemu, przed którym stajemy. Mamy oto dwie możliwości: albo PO rzeczywiście reprezentuje interesy ok. 40% społeczeństwa, albo też 40% społeczeństwa nie jest w stanie ocenić własnego położenia i wyciągnąć z tego należytych wniosków. Na pierwszą możliwość raczej się nie zgadzamy. 40% to bardzo dużo – gdyby istotnie Platforma trafnie definiowała problemy, przed którymi staje tak duża część Polaków, to nie mielibyśmy innego wyjścia jak przyklasnąć rządowi, zakasać rękawy i razem z panem premierem zacząć budować boiska i mosty. A jednak jasne jest, że PO nic dobrego dla naszego państwa nie robi, co więcej robi raczej wiele złego. Zatem musimy wybrać drugą możliwość: znaczna część społeczeństwa nie potrafi dokonać wyboru politycznego abstrahując od tego, co mówi odbiornik telewizyjny.
Oczywiście, możemy tu przywdziać szaty humanitaryzmu i zacząć dowodzić, że to nie jest wina ludzi, że głosują jak głosują, ale polskiej inteligencji, która nie spełniła swojej roli i miast uczynić z ludu świadomych obywateli, zamieniła go w stado bezwolnych baranów. Jednakże znowu jest to jedynie ucieczka od rzeczywistego problemu. Wystarczy zapytać: dlaczego lud dał się zamienić w stado baranów? Humanitarne szaty szybko okazują się przykrótkie, materiału nie starcza, by zakryć gołe fakty.
Problem jaki się przed nami zarysował można sformułować teraz w bardziej neutralny sposób. Porzucając efekciarskie pojęcie „pogardy”, mówmy raczej o krytyce. Idzie o to, czy powinniśmy poddawać krytyce postawy polityczne zwykłego obywatela, czy też lepiej traktować je jako zjawisko, którego pochodzenie należy zrozumieć – a krytykować winniśmy dopiero ośrodki wpływu, którzy manipulują ludem. Innymi słowy: czy człowiek, który nie głosuje zgodnie z własnym interesem powinien odpowiadać za swój wybór, czy też uznajemy taką osobę za ofiarę mediów i miast go krytykować litujemy się nad jego biednym losem.
Jest pewna sprzeczność między lewicowym umiłowaniem demokracji, humanizmem etc., a nastawieniem ludzi lewicy do „nieuświadomionych” mas, które nie głosują zgodnie z własnym interesem. Mówiąc o kimś, że nie podejmuje świadomych wyborów uprzedmiotawiamy go. Traktujemy taką osobę jak dziecko, a nie równorzędnego partnera, który odpowiada za własne czyny. Zatem odrzucając humanitarną hipokryzję powiedzmy sobie wprost: nie szanujemy wyborów ludzi, którzy dają się sobą manipulować. Stwierdzenie takie przynosi ulgę i uwalnia nas od ciągłego szukania usprawiedliwień dla obywateli, którzy dobrowolnie przyjęli rolę ciemnego ludu.
Co więcej, przyjmując taką postawę jesteśmy nie tylko uczciwsi względem siebie, ale również poważniej traktujemy naszych współobywateli. Uznajemy przecież, że to oni są odpowiedzialni za własne wybory. Twierdząc, że winę za obecny stan rzeczy ponoszą intelektualiści i ośrodki opiniotwórcze przyjmujemy właściwie, że przeciętny człowiek nie tylko nie jest w stanie rozsądnie głosować, ale również pozbawiamy go odpowiedzialności za własny wybór. Dopiero uznając, że to obywatel odpowiada za to, na kogo oddał głos nie wywyższamy się ponad ogół. A to jest już podstawa, na której można budować dialog. Zaczynamy wreszcie traktować naszych współobywateli jak partnerów do rozmowy, a nie jak stado owiec, które przy lepszym pasterzu będą dawały tłustsze mleko. Myśląc tylko o tym, że należy wymienić „pasterzy”, a ludzie zaczną głosować bardziej świadomie popełniamy przede wszystkim błąd polityczny. Licząc na to, że jeżeli zmienimy ośrodki opiniotwórcze, ludzie będą oddawać głosy zgodnie z własnym interesem przedkładamy monolog nad dialog. W takim wypadku chcemy wygłaszać przemówienia do społeczeństwa, które zmienią je tak, by było one bardziej świadome. Jednakże monolog rzadko prowadzi do świadomości. Dialog, zwykła rozmowa dwóch obywateli, jest w stanie przynieść dużo lepsze skutki. Nie mam już miejsca na opisanie przewag dialogu nad kazaniami wygłaszanymi ex cathedra, jednak myślę, że doświadczenie każdego z nas potwierdza tą tezę.
Chciałbym teraz wrócić do obrazu, który przedstawiłem na początku tekstu. Pytanie jest następujące: jak sprawić, aby Polacy przestali głosować zgodnie z przekazem płynącym z najpopularniejszych polskich mediów, ale raczej zaczęli spoglądać na własne położenie i na tej podstawie oddawali swoje głosy? Na to pytanie można odpowiedzieć wskazując na deprawację dziennikarzy i intelektualistów, którzy miast służyć społeczeństwu wykorzystują swoją pozycję dla własnych celów. Receptą – choć w zasadzie niewykonalną – byłaby zamiana obecnych ośrodków opiniotwórczych na takie, które byłyby obiektywne. Taka recepta jest jednak o tyle niebezpieczna, że nieuchronnie prowadzi do zastąpienia jednego serialu innym. Możliwe, że ten nowych, hipotetyczny serial z zapałem śledzony przez większość społeczeństwa lepiej przedstawiałby rzeczywistość, ale i tak ostatecznie pozostałby jedynie serialem, którego zadaniem byłoby odpowiednie urabianie wyborców. Niezależenie od tego jak zmienilibyśmy polskie media, to i tak zawsze mielibyśmy do czynienia ze strukturalną wadą sytuacji, w której istnieją silne ośrodki wpływu na społeczeństwo. Wada ta polega na tym, że przepływ informacji jest jednostronny, zawsze idzie z góry na dół.
Rozwiązanie jest inne i bardziej radykalne. Należy dążyć do jak największej decentralizacji źródeł informacji. I nie mówię tu o pluralizmie w mediach. Medialny pluralizm prowadzi jedynie do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie. Zamiast jednego ośrodka wpływu mielibyśmy kilka, które w taki sam sposób manipulowałby wyborcami.
Radykalna decentralizacja polegałaby na tak wielkim rozdrobnieniu źródeł informacji, że w zasadzie uniemożliwiałoby to wpływanie na wyborców. Nadzieję na takie rozdrobnienie daje internet. Dzięki sieci każdy obywatel może przesłać społeczeństwu istotne z jego punktu widzenia informacje. Jeśli informacja jest ważna, dość szybko staje się popularna i staje się własnością innych obywateli. Co więcej, dzięki sieci stosunek między informującym, a informowanym jest poziomy, a nie pionowy. Znaczy to, że nadawca informacji nie jest wcale w uprzywilejowanej pozycji do odbiorcy, tak jak ma to miejsce w mediach tradycyjnych – umożliwia to dialog, który tak łatwo zaobserwować na blogach. Otrzymując informację w internecie obywatel staje się za nią odpowiedzialny. Może się nią podzielić – jeżeli uważa ją za istotną; jeśli nie, nie rozpowszechnia jej. W przypadku relacji poziomych, co jasne, dużo trudniej o jakąkolwiek manipulację.
Wracając do metafory owiec i pasterzy: nie chcę nowych, lepszych pasterzy, chcę by instytucja ta zniknęła. Naiwni są ci, którzy liczą, że jeśli nagle, nie wiadomo skąd pojawią się w Polsce rozumni niezależni dziennikarze i wybitni intelektualiści, to zmienią oni oblicze tej ziemi. Należy pamiętać, że mediami nie kierują intelektualiści, ale kapitał, którego cele są raczej niezbyt chwalebne. Poza tym przecież nie tylko w Polsce mamy do czynienia z kryzysem demokracji – Berlusconi we Włoszech, Sarkozy we Francji, to różne objawy jednej choroby. Pytam więc, czy we Włoszech i we Francji również media są tak samo głupie jak w Polsce? Jeżeli nie, to jak to możliwe, że ludzie ciągle głosują na Silvio? Czy zatem media i intelektualiści nie mają aż takiego wpływu na wyborców? Gdyby tak było, to rzeczywiście mam rację, że ośrodkami wpływu nie warto się zajmować. Z kolei, jeżeli również we Włoszech i we Francji obniżają się standardy przekazywania obywatelom informacji, to może warto wysnuć z tego wniosek, że ów silnie zhierarchizowany system medialnym, system w którym mam wyraźny podział na nadawców i odbiorców, z konieczności dąży do rozkładu i degeneracji. Jakie mamy gwarancje, że raz naprawiony system bardzo szybko znów nie ulegnie zepsuciu? Żadnych. Powinniśmy raczej przypuszczać, że w końcu do degeneracji dojdzie. Dlatego właśnie twierdzę: nie oglądajmy się na ludzi, którzy teraz kierują poglądami społeczeństwa. Oni od dawna są całkowicie nieinteresujący. Interesujący jest za to model, który właśnie wszyscy tworzymy. Model, w którym każdy odbiorca informacji staje się jednocześnie jej nadawcą. Model ten jest możliwy dzięki internetowi.
Internet, pozwalając każdemu obywatelowi stać się nadawcą informacji, powinien w końcu doprowadzić do znaczącego ograniczenia wpływów mediów tradycyjnych. Będzie to miało zapewne wiele konsekwencji, które teraz trudno przewidzieć, ale przynajmniej dwie wydają się dość oczywiste. Po pierwsze, społeczeństwo zostanie pozbawione politycznych seriali, w których jasno wskazane jest, który polityk jest dobry, a który zły. Umożliwi to obywatelom rzeczywiste wniknięcie – bez medialnych manipulacji – we własną sytuację, dzięki czemu będą oni lepszymi wyborcami – co znaczy: będą się kierować przynajmniej własnym interesem. Po drugie, im więcej ludzi zacznie informować w sieci o swoich poglądach i położeniu, tym lepszymi, bardziej kompletnymi informacjami będzie dysponował każdy z nas. Fakt ten niewątpliwie sprawi, że nasze wybory będą bardzie przemyślane i lepiej będą odpowiadać na wyzwania, które stawia przed nami świat.
http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka