Igor Janke
w swoim tekście na temat kolei załamuje ręce nad fatalnym stanem polskich dróg żelaznych i traktuje ów stan jako metaforę upadku państwa polskiego. W obu kwestiach ma rację – kolej nie działa a przyczyny tego stanu nie leżą w specyfice dziedziny tylko w ogólnej klęsce pewnego modelu transformacji, który jest Polsce ordynowany od ponad 20. Jednakowoż zdziwienie Igora Janke przypomina nieco zdumienie małego chłopca, który przełączył bezpiecznik i nie może zrozumieć dlaczego światło nie chce się palić. Chodzi o to, że za zmiany na kolei i w państwie polskim w dużej mierze odpowiada formacja intelektualna konserwatywnych-liberałów, do których z pewną ostrożnością można zaliczyć red. Janke, a całą pewnością wielu jego redakcyjnych kolegów.
Klęska kolei ma swoje źródło, co wiadomo powszechnie, w zapoczątkowanej przez rząd AWS (copyright Remigiusz Okraska) reformie, która polegała na rozbiciu „molocha” jakim było PKP, dzielące się na centrale i dyrekcje okręgowe. Nikt nie zaprzeczy, że kolej nie mogła w warunkach wolnego rynku funkcjonować w takiej formie jak „za komuny”, kiedy zatrudniające kilkaset tysięcy ludzi przedsiębiorstwo było „państwem w państwie” posiadającym własne bloki mieszkalne, szpitale i sieć telefoniczną. Jednak pomysł na „reformę” był znamienny – otóż rozbito PKP na szereg spółek, dorzucając centralną czapę w postaci „Grupy PKP”.
Libertariańscy krytycy tej reformy lubują się w wynajdywaniu niemalże wyjętych z filmów Barei absurdów jej towarzyszących – i trudno im się dziwić. Osobiście jestem pewien, że istnieją potworki w stylu „PKP Zegary i Śmietniki na Dworcu w Kutnie S.A.” z prezesem, setką wiceprezesów i radą nadzorcą w której zasiadają przedstawiciele wszystkich istniejących w Polsce partii politycznych.
Jednak skupienie się na takich absurdach uniemożliwia wmyślenie się w głęboki sens tej reformy. Nie była ona bowiem serią przypadkowych działań. Wręcz przeciwnie było to niezwykle przemyślane przedsięwzięcie – wpisywało się ono w logikę „prywatyzacji zysków i uspołeczniania strat”, która cechuje nieodmiennie wszelkie próby realnego wprowadzenia neoliberalnych porządków.
Reorganizacja PKP miała być preludium do jej – co ważne, selektywnej – prywatyzacji. Zamysł polegał na tym, aby z „socjalistycznego molocha” wyłowić co smaczniejsze kąski i sprezentować je ładnie zapakowane w papierek „strategicznemu inwestorowi” (ach, oby był zachodni!). Tymi potencjalnie dochodowymi kąskami miały być PKP Cargo (faktyczny monopolista na rynku masowych przewozów towarowych) i PKP Intercity. W gestii publicznej (państwowej czy samorządowej) miały pozostać niemalże z definicji niedochodowe PKP Linie Kolejowe (odśnieżanie torów to średni biznes) oraz PKP Przewozy Regionalne.
Nad całym tym pomysłem unosił się dyskretny smrodek klasizmu. Można spekulować, że w podziale na dwóch przewoźników pasażerskich chodziło m.in. o to aby położyć kres socjalistycznym zabobonom, zmuszającym człowieka bogatego, by tłukł się jednym pociągiem z byle prolem. W idealnym świecie
wyznawców „rodziny na swoim” rzeczy miałyby się tak, że spracowany biznesmen czy też publicysta prawicowej telewizji miał się rozkoszować mknięciem wygodnym, sprywatyzowanym ekspresem, zaś jego gosposia czy ogrodnik mieli z Żyrardowa dojeżdżać dotowaną przez samorząd niedogrzaną elektryczką.. Wszystko to oczywiście dowodziłoby tezy, że prywatne ładne i dobre a państwowe złe
Niestety sprawa się rypła – okazało się że nie da się w pełni rozdzielić tego co fajne/dochodowe/prywatne/dla bogatych od tego co szmaciane/dotowane/komunistyczne/dla plebsu. Zapaść infrastruktury kolejowej (podobnie jak dróg czy czego tam jeszcze) dotyka zarówno biednych i bogatych.
Konserwatywni liberałowie budzą się powoli z ręką w nocniku. Uprawiana przez nich przez 20 lat propaganda, mówiąca że wszystko co państwowe jest „socjalistyczne”, a zatem niejako esencjalnie złe, zepsute, niesprawne i wrogie zaczyna przynosić owoce w postaci zapaści sfery publicznej. Tylko okazuje się, że przed tą zapaścią nie do końca da się uciec nawet jeśli zarabia się „godnie” (nawet nie próbuje spekulować ile to jest – dziesięć tysięcy? pięćdziesiąt?). Nie po każdej drodze da się przejechać swoim SUVem a na horyzoncie nie pojawia się żaden zagraniczny inwestor gotów wybudować nowe prywatne koleje dla wybranych.
Antypaństwowe podejście było do pewnego stopnia zrozumiałe po doświadczeniach socjalizmu. Lecz warto pamiętać, że Polakom nie dano szansy zbudowania własnej, niezależnej państwowości. Po upadku niedemokratycznego, niesamodzielnego reżymu „komunistycznego”, elity polityczne – zarówno spod znaku UD czy SLD jak i AWSu doszły do wniosku że interes pt. „własność wspólna” należy zwinąć a resztki towaru sprzedać. Ewentualne zaś usługi, które trzeba wykonać (jak sprzątanie dworców) można zlecić firmie outsourcingowej.
Gołym okiem widać, że ta strategia się załamuje. Pytanie na teraz zatem brzmi: czy są na sali osoby gotowe przyznać że transformacja rozumiana jak zwijanie tego co wspólne, prowadzona metodą outsourcingu, wybiórczej prywatyzacji, uspołeczniania strat i pogłębiania różnic klasowych w imię dobrobytu „tych, którym się powiodło” okazała się drogą donikąd? Że czas radykalnie przemyśleć kierunek rozwoju? Czy spotkamy się tu znowu za rok, jęcząc, że drogi nieodśnieżone, koleje nie jeżdżą i w ogóle smutek? Albo popadniemy w
pesymizm Cezarego Michalskiego, który, co prawda zauważa, że państwo się nie udało, ale rozkosznie naiwnie wierzy, że jest jakiś dobry wujek z UE, który tu pozamiata. Nikt tu za nas nie pozamiata panie Cezary. Zrobić to musimy sami.
Krzysztof Posłajko (
acmd)
http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka